Reklama

Ulewne deszcze pojawiły się nad południowo-zachodnią Polską, ale też nad Austrią, Niemcami, Słowacją i Czechami. Pierwsze ostrzeżenia wydał wrocławski Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej 4 lipca 1997 roku. To stąd informacja o groźnych zjawiskach pogodowych trafiła do wojewódzkich organów odpowiedzialnych za przeciwdziałanie powodziom. Dwa dni później pierwsze wsie i małe miasteczka zostały zalane. Podjęte działania? Brak.

Woda przyszła z góry. Ci, którzy byli najbliżej, nie mieli szans

 

Reklama

Woda mknęła w stronę Kłodzka, Głuchołaz i Raciborza. Wiadome było, że nie uda się uniknąć żywiołu, jednak nikt nie wiedział, że skala będzie tak wielka.

7 lipca sekretarz gminy zwrócił się o pomoc do Wałbrzycha, ale zanim ta nadeszła - Kłodzko stało się miastem odciętym od świata. Następnego dnia woda sięgała do pierwszego piętra, stała do wysokości 8 metrów. Rozpoczął się dramat tysięcy osób.

8 lipca woda dotarła do Raciborza. Tu również żywioł dotarł w nocy. Woda wdarła się na Płonię, do Miedoni, na Ostróg i do centrum miasta. Siła jej naporu był tak duża, że pękł wał. Racibórz zalewany był z dwóch stron - wylała zarówno Odra, jak i Kanał Ulga.

Matka Polka stała w wodzie, a po mieście pływały pontony

Na Placu Mostowym w Raciborzu - jak nazwa wskazuje, przy samym moście - stoi pomnik Matki Polki. Powstał, by uczcić wszystkie matki wychowujące swoje dzieci w duchu polskiego patriotyzmu. Rzeźba z brązu przedstawia kobietę, która na swym ramieniu trzyma małe dziecko, a jej ręce skierowane są ku górze. Kto był w Raciborzu, wie, że jest to wysoki, mierzący niemal siedem metrów pomnik.

Miałam siedem lat, kiedy stałam  na końcu ulicy Odrzańskiej, trzymając za rękę swoją mamę i nie wierzyłam, że Matka Polka stoi w wodzie, a tuż obok - przy moście - ludzie pływają pontonami.

Kilka dni wcześniej słyszałam, jak rodzice rozmawiają między sobą, mówiąc: “nadchodzi wielka fala". Wówczas sądziłam, że rozmawiają o fali dokładnie takiej samej, jaką widać na wezbranym morzu. Spodziewałam się, że Odra będzie wzburzona, a na niej będzie można oglądać właśnie takie same fale jak w bajkach czy filmach.

Myliłam się, bardzo. A przekonałam się o tym, patrząc na Matkę Polkę, a potem na mojego ojca, który brodził w wielkiej wodzie w piwnicy domu babci i dziadka, ratując towar, który kilka dni wcześniej kupił w hurtowni do swojego sklepu.

O tym, jak wielkie spustoszenie przyniosła powódź, przekonam się jeszcze przez kolejne tygodnie, kiedy dni będą liczone od przyjazdu do przyjazdu beczkowozu. I kiedy w pięciolitrowych butelkach będę nosiła tę wodę na ósme piętro bloku, w którym mieszkałam z rodzicami. Windy były wyłączone przez tygodnie. Prądu i gazu jeszcze długi czas nie było w mieście.

Z tej powodzi, jako dziecko, pamiętam też inną rzecz, o której opowiadała moja rozgoryczona mama.

Pomoc dla powodzian w 1997 była wielka. Ludzie z całej Polski przekazywali żywność, pościel, środki higieniczne. Pomocne okazały się także firmy. Kilka, a może kilkanaście dni po tym jak opadła woda, a dworzec kolejowy - choć zalany wcześniej niemal po dach - zaczął znów wpuszczać i wypuszczać pociągi, na peron wjechał pociąg towarowy. Po brzegi wypchany był nowymi meblami dla powodzian. Były tapczany, stoły, meblościanki i krzesła.

Wiem, że wielu ludzi mieszkających w centrum miasta, po powodzi tysiąclecia, miało całkiem nowe wyposażenie swoich mieszkań. Wymienili sofy, meble kuchenne czy stoły w jadalni. Często byli to ludzie, którzy mieszkali na trzecim, a nawet i piątym piętrze. Wszystko mieli z darów dla powodzian. Z wagonu pociągu towarowego, który wjechał na peron stacji Racibórz. W obliczu tak ogromnej tragedii innych mieszkańców, którzy stracili wszystko, znaleźli się i tacy, którzy na tym skorzystali.

Fala zmyła Racibórz i ruszyła dalej. Mknęła na Wrocław

W Raciborzu, w pierwszym dniu zalania, na ewakuację czekało 14 tys. ludzi. Zbierali się na dachach domów, bez dostępu do pitnej wody, prądu i gazu. Ewakuacja rozpoczęła się w środę, następnego dnia od wezbrania wody w mieście. Nad ranem pojawiły się pierwsze śmigłowce GOPR, które ewakuowały uwięzionych na dachach ludzi. Już w czwartek woda w Raciborzu zaczęła opadać, jednak fala powodziowa mknęła dalej po Odrze, docierając do Kędzierzyna i Opola.

Racibórz stracił niemal wszystko. Pod wodą znalazło się 60 procent miasta. Zalany był urząd miasta, zalane były szkoły i przedszkola. W zakładach elektrod węglowych doszło do wybuchu pieców i groźnego pożaru, na lodowisku nastąpiła awaria instalacji amoniakalnej, a w wodzie znalazło się wiele substancji chemicznych i ropopochodnych. W powodzi ucierpiało ponad 30 zakładów produkcyjnych, a ponad 6 tysięcy osób straciło pracę.

W Opolu woda osiągnęła stan aż o 6 metrów wyższy, niż wynosił normalny poziom. To właśnie w Opolu, po raz pierwszy, zdecydowano się na wysadzenie wałów. Aby chronić Stare Miasto i centrum, podjęto decyzję o zlikwidowaniu wału powodziowego chroniącego Zaodrze - osiedla z wielkiej płyty. Tam ludzie oczekiwali na pomoc na dachach bloków mieszkalnych po tym, jak wielka woda wdarła się na ich podwórka, chroniąc inne części miasta.

Po połączeniu fali powodziowej z Nysy Kłodzkiej i Odry, ogromna, sześciometrowa fala szła prosto na Wrocław. Rozpoczęła się walka z czasem.

Leżeli na polu minowym, by ocalić domy. Wiedzieli, że Wrocław znajdzie się pod wodą

Niemal natychmiast została podjęta decyzja o wysadzeniu wałów powodziowych w Łanach. Saperzy przystąpili do akcji i rozmieścili ładunki wybuchowe. Ta informacja od razu dotarła do mieszkańców małej wsi. Mieli zostać zatopieni, by uchronić Wrocław przed przerażającym żywiołem.

Nocą 11 lipca mieszkańcy Łan wyruszyli na wały, nie chcąc dopuścić do działań saperskich.

“Najważniejszym miejscem było to miejsce, które było zaminowane. Siedzieliśmy na tych wałach, spaliśmy i jedliśmy. Nawet sobie nie zdawaliśmy sprawy, jakie to było niebezpieczne, bo gdyby ten wał tąpnął, to nikt żywy by stamtąd nie wyszedł" - opowiadał anonimowy świadek.

Inne źródła podają, że do wysadzenia wałów i tak by nie doszło, a działania te miały na celu uspokoić wrocławian, że władza robi wszystko, by uchronić miasto.

“Za dużo wysoko postawionych ludzi tam mieszkało, żeby ktoś zdecydował się zalać ich domy. To działacze polityczni, jeszcze z czasów komuny. To wszystko było pod publiczkę, wałów nikt by nie wysadził" - mówi mi mieszkaniec Wrocławia, który w czasach wielkiej powodzi miał rodzinę mieszkającą w tamtejszej wsi.

Rankiem, 12 lipca, nad wałami pojawiło się wojsko w śmigłowcach, z których spuszczano ładunki wybuchowe. Okazały się jednak zbyt słabe, a wałów ostatecznie nie wsadzono.

Tego samego dnia fala dotarła do Wrocławia. Woda ze Ślęzy i Odry rozlała się na osiedlu Kozanów, między wysokimi wieżowcami z wielkiej płyty.

Teren ten od dawna na mapach miasta widniał jako zalewowy, jednak za czasów Gierka zignorowano te ostrzeżenia i wybudowano wieżowce dla mieszkańców. O godzinie 9:00 rano woda zaczęła wlewać się na tereny osiedla, a o godzinie 12:00 zalane były mieszkania do pierwszego piętra. Mieszkańcy zostali całkowicie odcięci od miasta.

Gdy było wiadomo, że woda wedrze się do miasta, zabezpieczano tereny położone najbliżej wody. Ewakuowano biblioteki: Zakładu Narodowego, Uniwersytecką i Archidiecezji Wrocławskiej na Ostrowie Tumskim. Zabezpieczono także katedrę.

Panika wśród mieszkańców mieszała się z pełną determinacją do działania - wszystko po to, by ochronić jak najwięcej domostw i rodzin. Mieszkańcy napełniali worki piaskiem i samodzielnie układali wały w centrum. Panował chaos, wielokrotnie zmieniano decyzje, brakowało przywódcy.

Mimo intensywnych działań, pod wodą znalazło się ponad 40 procent całego miasta. Zalane zostały mieszkania, firmy, urzędy.

Paliliśmy papierosy i piliśmy wódkę. Leżeliśmy na dachu pod gołym niebem

Tuż obok dworca kolejowego Nadodrze znajdują się dwupiętrowe budynki mieszkalne. Woda sięgała w tym miejscu do pierwszego piętra. Wszystko, co poniżej, zmiotła wielka fala.

“Wszyscy zebraliśmy na górze, na dachu. Czekaliśmy, aż helikopter dostarczy nam jedzenie i wodę do picia, nie mieliśmy jak wyjść z domów. Jeden sąsiad przyniósł wódkę, drugi nalewkę i tak siedzieliśmy. Piliśmy, paliliśmy papierosy i czekaliśmy, bo co innego robić? Z mieszkania nie zostało nic. Moje było na parterze. Nigdy wcześniej nie przeżyłam czegoś tak okropnego" - wspomina mieszkanka Wrocławia.

Żywność i woda dostarczane były najpierw drogą powietrzną, potem podpływały pontony i wydawały mieszkańcom najpotrzebniejsze rzeczy. Niektórzy na dachach domów rozwieszali wielkie białe prześcieradła i pisali, czego potrzeba im najbardziej. Litery były tak duże, by dostrzegł je operator śmigłowca.

Odra pokonała miasta. Wisła nie. Dlaczego?

Odra pokazała, jak wielkie błędy w planowaniu przestrzennym popełniono i jak wiele zakazów budowlanych w międzyczasie złamano.

Warto wiedzieć, że w tym samym czasie Wisła również zagrażała mieszkańcom powodzią. Tu jednak straty, w porównaniu z ze Śląskiem i Dolnym Śląskiem, statystycznie były niewielkie. Dlaczego?

W 1938 roku wybudowano zbiornik w Międzywodziu, który zbierał wodę z Soły. Zalew Goczałkowicki, oddany do użytku w 1956 roku, przejmował wodę z Wisły. I chociaż Goczałkowice ucierpiały w powodzi tysiąclecia, bowiem zbiornik nie był w stanie przyjąć tak ogromnej ilości wody, to największe znaczenie w tym czasie miała zapora na Dunajcu w Niedzicy. Budowano ją ponad dwadzieścia lat, a jej otwarcie zaplanowano na... 9 lipca 1997 roku, jednak pogoda pokrzyżowała te plany.

Pierwszy dzień pracy zapory był  pierwszym dniem jej próby. Tama zatrzymywała 800 metrów sześciennych wody na sekundę i, według ekspertów, to właśnie ona uchroniła przed powodzią tereny leżące nie tylko wzdłuż Dunajca, ale także Wisły.

Zapomnieni w powodzi tysiąclecia. Na tapecie tylko Wrocław i Racibórz

Powódź z 1997 roku to nie tylko dramat mieszkańców Raciborza, Kłodzka czy Wrocławia. Zapomnieni mieszkańcy małych wsi, niewielkich miejscowości, które tak samo zmagały się żywiołem, zdani byli na siebie i sąsiadów. 

Ludzie nie mieli dostępu do informacji, nieświadomi nadchodzącego żywiołu mieli kilka minut na ratowanie dobytku. W miejscach, gdzie woda miała silny nurt i w ciągu kilku minut wdzierała się do domów, tonęli ludzie starsi i niepełnosprawni. Brakowało sił i środków na ich natychmiastową ewakuację. Pod wodą pozostali też ci, którzy do ostatnich sekund heroicznie ratowali swój majątek, przegrywając z żywiołem.

“Jeden pan utopił się w swoim mieszkaniu. Był sparaliżowany, nie było jak go wynieść, to był duży mężczyzna. Nawet przez okno, na ponton, nie było możliwości. Rzeka była na tyle rwąca, że trudno było się dostać do mieszkania. Jego żona trzymała się żyrandola, a on tonął w swoim łóżku" - takie i inne wspomnienia ludzi można znaleźć w reportażach o powodzi z 1997 roku.

Dla kur i trzody chlewnej budowano drewniane rusztowania na podwyższeniu, by mogły się uratować. Psy i koty zabierano na wyższe piętra. Tym, którzy “uwierzyli w plotki", że idzie wielka woda, udało się wywieźć krowy i świnie do sąsiednich gospodarstw, którym woda nie zagrażała lub na pola usytuowane wyżej, by tam przetrwały żywioł.

Na ratowanie rzeczy materialnych często nie było ani czasu, ani siły.

Małe wsie i miasteczka to miejsca, do których w 1997 roku nie przyjechała ani telewizja, ani radio, a po dary dla powodzian często musieli chodzić do sąsiednich, większych miejscowości. Na piechotę, bo drogi były zniszczone, a mosty zerwane.

Szlam, świeczki i bezradność ludzi

Kiedy opadła woda, wokół gospodarstw pływały martwe zwierzęta. Te, które się uratowały, umierały kilka lub kilkanaście dni po powodzi. Zapasy jedzenia dla zwierząt, plony rolników - popłynęły razem z wodą.

Podjęto decyzję o szczepieniu tych osób, które samodzielnie usuwały zniszczenia po powodzi. Brud i szlam, które płynęły wraz z wodą, były siedliskiem bakterii zagrażających zdrowiu i życiu.

Żadna studnia nie nadawała się do czerpania wody, stały się tykającą bombą biologiczną. Wojsko prowadziło dezynfekcję chloraminą i wapnem. Ale to wszystko trwało dni, a nawet tygodnie.

Przez wiele tygodni, w miastach i wsiach odciętych od prądu, ludzie spędzali wieczory przy świeczkach, jedząc na kolację to, co otrzymali z darów. Byli też tacy, którzy nie jedli nic, bo wstydzili się stanąć do kolejki po chleb. Nauczyciel Urzędniczka? Nie wypadało im prosić o pomoc. Ci, którzy wiedzieli, nosili im po kryjomu chleb i konserwy.

Ludzie, którzy ucierpieli w powodzi, otrzymali 3 tys. zł zasiłku. W ciężkiej sytuacji po powodzi znaleźli się rolnicy, których plony znalazły się pod wodą. Stracili jedyne źródło dochodu, a polityka w tym okresie była bezlitosna.

“Nie mogą liczyć na coś w rodzaju odszkodowań z budżetu państwa, ponieważ to jest prawnie niemożliwe. To jest, niestety, kolejny przypadek, potwierdza się, że trzeba być przezornym, zapobiegliwym. Trzeba się ubezpieczać. Niestety, ta prawda jest ciągle mało powszechna" - te słowa, wypowiedziane przez ówczesnego premiera Włodzimierza Cimoszewicza, zostaną mu zapamiętane już na zawsze.

Najwyższa Izba Kontroli, w raporcie z 1998 roku, przedstawiła, że wykryto szereg nieprawidłowych działań w trakcie powodzi tysiąclecia. Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej nie dysponował systemem prognostycznym dla pogody, informacje nie były przekazywane sprawnie do urzędów, ponieważ ich adresy nie były aktualizowane od dziesięciu lat, a na terenie Polski nie obowiązywał żaden plan operacyjny ochrony przeciwpowodziowej.

Za to wszystko zapłacili ludzie, Polacy.

Straty psychiczne większe niż straty materialne

W wyniku powodzi w 1997 roku tylko w Polsce zalanych zostało 664 tys. hektarów ziemi, 1360 miejscowości,  utonęło aż 56 osób, a ewakuowano 162 tys. osób. Straty na terenie całego kraju oszacowano na 12 miliardów złotych.

Tylko do końca sierpnia 1997 roku z powodu powodzi 50 osób popełniło samobójstwo. Później było ich więcej. Badania wskazują, że w trakcie samego kataklizmu ich liczba spada, ponieważ ludzie jednoczą się i wspólnie pracują na to, by powrócić do normalności. W ciągu kolejnych czterech lat po powodzi okazuje się, że współczynnik samobójstw wzrasta nawet o 13 procent.

Ludzie, przerażeni wizją bankructwa, braku dachu nad głową i żadnej pomocy ze strony państwa, poddani są silnej presji psychicznej. Wiedząc, że nie uda im się odbudować tego, na co pracowali kilkadziesiąt lat. Wizja głodu, bezdomności i utraty życia, jakie dotychczas znali, pcha ich ku najgorszemu rozwiązaniu.

Powódź zbierała swoje żniwo nawet wtedy, gdy woda opadła, bowiem przyniosła ze sobą choroby zakaźne.

Największa liczba zakażeń, zgłoszona między 26 lipca a 3 października 1997 roku, dotyczyła "zatruć pokarmowych" - odnotowano 6146 przypadków na terenie całej Polski. Najwięcej dotyczyło województwa wrocławskiego - 1232 przypadki.

W raporcie z 1997 roku odnotowano także siedem przypadków tężca, 306 przypadków WZW typu A, ponad 1654 zakażeń jelitowych u dzieci poniżej 3. roku życia i aż 119 przypadków czerwonki.

Wielka powódź zostawiła za sobą ogromne zniszczenia, przyniosła straty materialne, choroby, problemy psychiczne. Utopiła ludzi, ich majątki, pamiątki i marzenia...