O 11:10 miejscowego czasu zaryczały silniki rakietowe ukrytego między drzewami pocisku. Trzynastometrowa, pomarańczowo-biała rakieta poderwała się i z ogromną prędkością pomknęła w górę. Zaledwie trzy minuty później dosięgnęła celu, poruszającego się niemal 300 kilometrów nad powierzchnią Ziemi, rozrywając go na strzępy.
Tak dla postronnego, naziemnego obserwatora, wyglądał pierwszy test indyjskiej broni antysatelitarnej. Najnowszego systemu uzbrojenia, służącego do prowadzenia wojny w kosmosie. Mimo międzynarodowych traktatów i apeli o pozostawienie przestrzeni kosmicznej w cywilnych rękach, wizja wojny w kosmosie wcale nie jest fantastyką naukową. A konsekwencje mogą być katastrofalne dla całej ludzkości, nie tylko dla stron biorących udział w konflikcie.
Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę w Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>
Indyjska rakieta Prithvi, wzięła na cel specjalnie wysłanego na orbitę mikrosatelitę. Ale choć cel był nie większy od sporej skrzynki na listy, odłamki po kolizji stworzyły realne zagrożenie dla życia astronautów.
- To straszna, straszna rzecz, to wydarzenie spowodowało, że odłamki wystrzeliły na orbitę powyżej Międzynarodowej Stacji Kosmicznej - grzmiał szef NASA Jim Bridenstine. - Takie działania są zupełnie niekompatybilne z przyszłością ludzkiej eksploracji kosmosu, jakiej chcemy.
Ostatecznie indyjski test nie spowodował niezamierzonych zniszczeń. Ale pokazał jasno: kosmos nie jest strefą wolną od konfliktów zbrojnych. Zresztą nigdy nią nie był. A wojna w kosmosie to nie fantastyka, to nasza nieunikniona przyszłość. Nie będzie w niczym przypominać "Gwiezdnych Wojen". Nie będzie kosmicznych myśliwców, Gwiazdy Śmierci ani strzelanin astronautów uzbrojonych w laserowe karabiny. Może jednak okazać się śmiertelnym zagrożeniem dla całych społeczeństw.
Historia wojny w kosmosie jest o wiele starsza niż same loty kosmiczne. Już w 1928 roku Hermann Potocnik, inżynier i kapitan austro-węgierskiej armii w stanie spoczynku, opisał w swojej książce "Problem podróży kosmicznych - silnik rakietowy" pierwszą załogową stację kosmiczną. Planowana przez Potocnika placówka miałaby znajdować się na orbicie geostacjonarnej i służyć zarówno do pokojowych, jak i wojskowych celów - przede wszystkim rozpoznania pozycji wroga. Była więc swoistym pradziadkiem dzisiejszych satelitów obserwacyjnych i szpiegowskich.
Środowisko wiedeńskich inżynierów wyśmiało pomysły Słoweńca. Sam Potocnik zmarł w wieku zaledwie 38 lat, ale jego książka zainspirowała kolejne pokolenie inżynierów, takich jak Hermann Oberth, Wernher von Braun czy Siergiej Korolow. Tych samych, którzy w kolejnych dekadach mieli stworzyć rakiety i pojazdy pozwalające na wdrożenie pomysłów Potocnika w życie. Także w wojskowych celach.
Już podczas drugiej wojny światowej budowane przez von Brauna rakiety V2 były pierwszymi tworzonymi przez człowieka pojazdami, które rutynowo wykraczały poza tzw. linię Karmana - wyznaczoną na 100 km umowną granicę między atmosferą a kosmosem. Niemieccy inżynierowie mieli o wiele bardziej ambitne plany. Kolejne warianty rakiety miały być w stanie razić cele w Ameryce czy wynosić ładunki na orbitę Ziemi. Ale dopiero wraz z nastaniem zimnej wojny kosmiczny wyścig zbrojeń rozpędził się na dobre.
Zgodnie z wizjami Potocnika, kosmos okazał się idealnym miejscem do szpiegowania przeciwników. Zarówno USA, jak i ZSRR od lat 50. zaczęły tworzyć serie coraz bardziej zaawansowanych satelitów szpiegowskich. Oczywiście, nikt nie lubi być podglądany. Dlatego oba supermocarstwa szybko zaczęły pracować nad bronią, która mogłaby, w razie potrzeby, szybko rozprawić się z kosmicznymi szpiclami.
To okazało się jednak trudniejsze, niż zakładali planiści. Zasadniczy problem polega na tym, że satelity są bardzo małe i bardzo szybkie. Bezpośrednie trafienie poruszającego się z prędkością siedem kilometrów na sekundę obiektu przypomina próbę zestrzelenia w locie kuli karabinowej przy pomocy drugiej kuli karabinowej. W latach 60. problem miały rozwiązać antysatelitarne pociski wyposażone w głowice jądrowe, ale wykorzystanie broni jądrowej w kosmosie zostało zakazane przez Traktat o Przestrzeni Kosmicznej z 1967 r. Planiści musieli wymyślić coś innego.
ZSRR uznał, że najlepszym sposobem na zwalczanie wrogich pojazdów kosmicznych będzie wysłanie na orbitę dział przeciwlotniczych. Trzy wojskowe stacje "Almaz", dla niepoznaki oznaczone cywilnymi nazwami "Salut 2", "Salut 3" i "Salut 5", zostały wystrzelone na orbitę na początku lat 70. Wszystkie były wyposażone w radary i działko automatyczne R-23M, zdolne do wystrzeliwania 5 tys. pocisków na minutę. Było tylko kilka problemów: po pierwsze, by wycelować działo, kosmonauci musieli obracać całą stację. Po drugie, pociski, które chybiły celu, mogły okrążyć Ziemię i wrócić z dużą prędkością na stację, która je wystrzeliła. Najprawdopodobniej próbne strzelanie przeprowadzono tylko raz, 24 stycznia 1975 roku. Bez załogi na pokładzie.
ZSRR planowało też wyposażenie załóg stacji w pistolety laserowe. Prototypy takich urządzeń powstały nawet na Uniwersytecie Piotra Wielkiego w Petersburgu. Nie miały jednak służyć do kosmicznych strzelanin w stylu Hana Solo. Miały za małą moc, by zrobić krzywdę człowiekowi. Miały, zamiast tego, służyć do oślepiania czujników amerykańskich pojazdów, które mogłyby zbliżyć się do stacji na zbyt małą odległość.
Radzieckie lasery, tym razem naziemne, wzięły nawet na cel amerykański prom kosmiczny. 10 października 1984 zlokalizowany w Kazachstanie laser Terra 3, służący do namierzania, a potencjalnie uszkadzania systemów optycznych satelitów na orbicie, namierzył prom kosmiczny Challenger. Oficjalnie nic się nie stało, ale według niektórych doniesień "atak" doprowadził do zakłócenia łączności pojazdu z ziemią i mógł nawet chwilowo oślepić część załogi. USA wystosowało oficjalną, dyplomatyczną skargę.
Mimo wielu prób i pomysłów żadna broń antysatelitarna nie została jednak w pełni wykorzystana podczas zimnej wojny. "Nikt nie podpisał w tej kwestii żadnego traktatu" - mówił magazynowi "Scientific American" Michael Krepon, ekspert od rozbrojenia i współzałożyciel think-tanku Stimson Center. "Niezależnie od siebie doszliśmy do wniosku, że ucierpiałoby na tym nasze bezpieczeństwo, bo gdyby jedna strona zaatakowała te satelity, to druga strona zrobiłaby to samo".
A już pod koniec zimnej wojny bez satelitów trudno było wyobrazić sobie funkcjonowanie nie tylko wywiadu czy wojska, ale cywilnego społeczeństwa: łączność, telewizja, prognozy pogody, nawigacja, wszystko to przestałoby działać, gdyby z orbity zniknęły satelity.
Ale fakt, że jesteśmy uzależnieni od kosmicznych technologii bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej sprawia, że dla wielu planistów wizja kosmicznych ataków na cele wroga wydaje się bardzo kusząca. Dlatego właśnie swoją broń antysatelitarną i całe dedykowane wojnie w kosmosie gałęzie sił zbrojnych tworzą nie tylko USA czy Rosja, ale Chiny, Wielka Brytania, Indie, Pakistan, Izrael, Iran czy Korea Płn. A im więcej państw ma za pazuchą kosmiczny pistolet, tym większa pokusa, by skorzystać z niego, zanim zrobi to przeciwnik.
I tu pojawia się problem. Bo, podobnie jak w przypadku broni jądrowej czy innej broni masowego rażenia, kosmiczna wojna szybko dotknęłaby wszystkich, a nie tylko tych, którzy postanowili ją prowadzić.
Problemem są odłamki. Każdy zniszczony satelita rozpada się na dziesiątki czy setki szrapneli, poruszających się po orbicie wielokrotnie szybciej, niż kula karabinowa. Jeśli choćby niewielki odłamek trafi innego satelitę należącego nawet do zupełnie neutralnego kraju, może go w mgnieniu oka zniszczyć. Co stworzy kolejną falę szrapneli, krążących wokół Ziemi tygodniami czy miesiącami. Przy odrobinie pecha, taki kosmiczny śrut może błyskawicznie zniszczyć kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt satelitów, tworząc na orbicie chmurę rozpędzonych ostrzy, które mogą podziurawić każdego satelitę, rakietę, czy astronautę, który znajdzie się na ich drodze, potencjalnie zupełnie pozbawiając nas dostępu do kosmosu. To tak zwana "Kaskada Kesslera", opisana po raz pierwszy w 1978 r. przez inżyniera NASA, a pokazana nieco przesadnie w filmie "Grawitacja". Wystarczy jeden niefortunny strzał, aby odciąć ludzkość od kosmosu przez wiele dziesięcioleci. Pozbawiając nas GPSa, sporej części Internetu czy telewizji. Straty wyniosłyby biliony dolarów.
Ale to nic w porównaniu z innymi pomysłami na kosmiczną broń, które pojawiły się w umysłach wojskowych planistów. Już w latach 40. amerykańscy analitycy z instytutu RAND prowadzili analizy dotyczące możliwości wykorzystania satelitów do zrzucania bomb jądrowych na terytorium wroga. Uznano, że są w tym celu zbyt niepraktyczne: poruszające się po przewidywalnych orbitach satelity można zniszczyć o wiele łatwiej, niż bombowce czy łodzie podwodne. Ale pomysł wrócił, w innej formie, dzięki wojnie w Wietnamie.
Podczas tego konfliktu, Amerykanie wykorzystywali przeciw partyzantom z Viet Congu bomby "Lazy Dog". Były to po prostu ciężkie kawały stali wyposażone w stateczniki, które zrzucano na dżunglę z przelatujących samolotów. Setki tanich, prostych pocisków uderzały w ziemię jak strzał z piekielnej dubeltówki. Stały się pierwowzorem "Projektu Thor".
Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę w Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>
Projekt zakładał wystrzelenie na orbitę satelitów wyposażonych w ciężkie, proste pociski wielkości słupów telefonicznych, które byłyby zrzucane na cele na Ziemi. Wykonane z tungstenu "Pręty od Boga", jak ochrzcili je amerykańscy wojskowi, uderzałyby w cele z prędkością dziesięciokrotnie większą od prędkości dźwięku. Mimo braku materiałów wybuchowych, mogłyby wbijać się na dziesiątki metrów w ziemię, niszcząc podziemne bunkry z siłą zbliżoną do małej głowicy jądrowej. Bez towarzyszącemu eksplozji jądrowej promieniowania. Satelity mogłyby zaatakować dowolny cel w ciągu 15 minut od wydania rozkazu.
Pomysł nie został zrealizowany. Jeszcze. Ale powrót do niego rozważała jeszcze administracja George W. Busha po ogłoszeniu "Wojny z Terrorem". A wystrzelenie na orbitę śmiercionośnej broni zdolnej do rażenia dowolnego celu na Ziemi byłoby jasnym sygnałem dla wszystkich, że kosmos stał się po prostu jeszcze jednym polem bitwy. Kosmiczny wyścig zbrojeń byłby nie do uniknięcia.
Dziś, przynajmniej oficjalnie, na orbicie nie ma broni. Nawet rosyjscy astronauci, którzy przez dziesięciolecia zabierali ze sobą w kosmos trzylufową strzelbę TOZ-82 do opędzania się przed niedźwiedziami w razie awaryjnego lądowania w tajdze, od kilkunastu lat muszą się bez niej obchodzić. Ale analitycy obawiają się, że pełna militaryzacja kosmosu jest tylko kwestią czasu. Amerykanie w 2019 r. powołali niezależne od innych sił zbrojnych "Siły Kosmiczne". Ich śladem idą inne mocarstwa. A wiele technologii już dziś testowanych przez Chiny, USA czy Rosję, takich jak satelity służące do inspekcji i naprawy pojazdów na orbicie, równie dobrze może w razie potrzeby posłużyć do ich niszczenia.
Unia Europejska i ONZ przygotowują porozumienia i traktaty, które miałyby zapewnić, że kosmos zostanie zdemilitaryzowany na dobre. Ale może się okazać, że jest na to o wiele za późno. Kosmiczna wojna może być tylko kwestią czasu.