Reklama

Dzieciństwo na walizkach i w cieniu Karpat - tak zapamiętał swoje najmłodsze lata urodzony w 1894 roku Kazimierz Wierzyński. Nie mogło być inaczej, skoro ojciec, urzędnik kolejowy, często musiał zmieniać miejsce pracy, a wraz z nim cała rodzina. Jak wspominał jeden ze skamandrytów, "lata szczenięce spędziłem na stacjach o różnych nazwach, tak że pozostawałem bez dokładnego adresu". Mała stabilizacja nadeszła wraz z przeprowadzką do Stryju (dziś miasto na Ukrainie w obwodzie lwowskim) - wciąż blisko Karpat, ale Kazimierza bardziej od gór pociągały literatura i piłkarskie boisko. Wśród mistrzów pióra, inspirujących młodego Wierzyńskiego znajdziemy m.in. Mickiewicza, Słowackiego i Żeromskiego, a zwłaszcza Leopolda Staffa ("nabijał strofę rzeczownikiem jak dynamitem akcji i energii"). Sportowych autorytetów nie miał aż tak sprecyzowanych, najważniejsza była sama gra i płynąca z niej dziecięca radość.

Wręcz rzuca się ona w oczy, jeśli sięgniemy po późniejsze wywiady i książki naszego bohatera. Swoje pierwsze futbolowe kroki często opisywał on jako przełomowe momenty dzieciństwa, na zawsze wryte w pamięć. Buty, w których zadebiutował na boisku? "Cóż to było za przeżycie!".  Pierwsze kopnięcie piłki? "Jej głośny, wesoły plask, jej kozły na miękkiej murawie!". Wreszcie bieg z futbolówką u nogi - "ile dawał radości, ile wprawy trzeba było mieć, aby jej nie zgubić (...). I jaka duma, gdy udało się obejść przeciwnika i podać partnerowi piłkę do strzału!". Niestety, wielka kariera na murawie nie była Kazimierzowi pisana - swoją przygodę z futbolem zakończył w juniorach Pogoni Stryj. Raz jednak wystąpił w seniorskiej drużynie i był to od razu skok na głęboką wodę.

Reklama

Nie dość, że nie zagrał na swojej macierzystej pozycji - zamiast na prawe skrzydło, trafił na bramkę - to jeszcze rywale, Lechia Lwów, uchodzili za jeden z najmocniejszych zespołów Galicji. Między słupkami Wierzyński spisał się solidnie, ale nie na tyle, żeby uchronić kolegów przed porażką. Pogoń przegrała 0:1, ale przyszły poeta zapamiętał ten dzień na długo. Zaczął doceniać golkiperów, a po latach bohaterem jednego ze swoich najbardziej znanych wierszy "sportowych" uczynił bramkarza Barcelony, Realu Madryt i reprezentacji Hiszpanii, Ricardo Zamorę. "Wsparty w bramce o szczyt Pirenejów, Piękniejszy niż Don Juan, obciśnięty w swetrze, Jak dumny król, w chaosie center i wolejów, śledzi kulę świetlistą, prującą powietrze" - to fragment "Matchu footballowego".

Zamiast piłki, żołnierski mundur

Wierzyński uczył się futbolu od najlepszych w Galicji, a dokładniej od przedstawiciela słynnej rodziny Kucharów - Tadeusza. Wówczas zawodnika Pogoni Lwów, ale także trenującego juniorów, a później m.in. selekcjonera piłkarskiej reprezentacji Polski i prezesa PZPN. Jak przystało na młodego człowieka ciekawego świata i ludzi, Kazimierz nie ograniczył się bynajmniej do piłki. Trenował również lekkoatletykę (biegi na 100 i 200 metrów) i pływanie, a narty z czasem stały się jego równie nieodłącznym towarzyszem jak futbolówka. No i strzelectwo - w trakcie studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim uczęszczał na zajęcia drużyny strzeleckiej. Do celu mierzył m.in. wraz z Melchiorem Wańkowiczem i choć "fakt, że trzeba było wstawać o 5 czy 6 rano zasępiał duszę i ciało, zwłaszcza w niepogodę", szybko wciągnęła go ta dyscyplina.

Nie chodziło zresztą tylko o rozrywkę czy chęć zmierzenia się z rówieśnikami - strzeleccy adepci zamierzali w przyszłości wykorzystać swoje umiejętności w szeregach, nieistniejącego jeszcze, polskiego wojska. Nic dziwnego, że gdy wybuchła I wojna światowa, Kazimierz postanowił założyć mundur i wstąpił do Legionu Wschodniego - formacji poprzedzającej Legiony Polskie. Jako kapral, zajmował się np. przygotowywaniem i koordynowaniem poczty legionowej na trasie Stryj-Sanok-Jasło-Nowy Sącz. Rosyjska ofensywa wymusiła jednak odwrót żołnierzy, a niebawem Legion Wschodni został rozwiązany. W jego miejsce powstały wspomniane Legiony Polskie, zaś na czele jednej z brygad LP stanął Józef Piłsudski. Wierzyński marzył, aby bić się pod jego komendą, ale akurat to marzenie się nie spełniło. W drodze do I Brygady przyszłego skamandrytę przejęli bowiem żandarmi i czekała go nie służba w Legionach, a regularnej armii austriackiej. 

Wojenne losy naszego bohatera sprawiły, że sport zszedł na dalszy plan. Na bliższy weszła za to literatura, zwłaszcza podczas pobytu w rosyjskim obozie jenieckim w Riazaniu. Wierzyński trafił tam w lipcu 1915 i powrócił do tworzenia poezji, łącznie w trakcie Wielkiej Wojny napisał ponad 100 wierszy. Na szczęście, z czasem udało mu się zbiec z niewoli, przez kilka kolejnych miesięcy ukrywał się w Kijowie, gdzie włączył się w działalność, założonej przez Piłsudskiego, Polskiej Organizacji Wojskowej. Co więcej, w dzisiejszej stolicy Ukrainy poznał dwóch wpływowych piłsudczyków: Ignacego Matuszewskiego i Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego. Dlaczego to ważne? Ponieważ połączyła ich nie tylko fascynacja Komendantem, ale również sport. W przyszłości Wierzyński będzie pośredniczył między Matuszewskim, a złotą dyskobolką z olimpiady w Amsterdamie (1928), Haliną Konopacką. Z Wieniawą dyskutował zaś przez długie godziny nie tylko o Piłsudskim i Legionach, ale również o wyścigach kolarskich.

"Przegląd sportowy" na miarę XX wieku

Gdy I wojna zbliżała się ku końcowi, nadszedł również kres pobytu poety w Kijowie. Przez Lwów, dotarł do Warszawy i był świadkiem jej wyzwolenia, a stolica stała się jego miejscem na Ziemi przez całe dwudziestolecie międzywojenne. Początkowo nie było to jednak takie oczywiste - przez jakiś czas nie mógł znaleźć pracy, wreszcie podjął się roli korektora w "Gazecie Warszawskiej". Do tego doszły problemy, by tak rzec, natury twórczej - oddajmy głos samemu Wierzyńskiemu: "Przywiozłem ze sobą kilka kilogramów wierszy i nie wiedziałem, co z nimi zrobić". Na szczęście wiedział to jego mistrz, Leopold Staff, który nie pozwolił, by poetycki dorobek Kazimierza spalił się w kominku. Wierzyński nawiązał także, jak się okazało bardzo owocny, kontakt ze środowiskiem "Pro Arte" - miesięcznika studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Tak narodził się "Skamander".

Z początkiem 1919 roku 25-latek zadebiutował na literackiej mapie Polski tomikiem "Wiosna i wino" i z miejsca zaskarbił sobie sympatię czytelników oraz uznanie krytyków. Nas jednak bardziej interesują jego losy jako dziennikarza - gdyby nie one, być może nigdy nie zostałby naczelnym "Przeglądu Sportowego". Korespondent wojenny relacjonujący wojnę z bolszewikami, oficer prasowy Naczelnego Dowództwa, autor kronik w "Ilustrowanym Kurierze Codziennym", współpracownik bulwarowego "Kuriera czerwonego" - to krótki przegląd drogi Wierzyńskiego do szefowania "PS". A jak do tego doszło? Otóż latem 1926 roku "Przegląd" (co ciekawe, wówczas nie dziennik, a tygodnik i wychodzący nie w Warszawie, a w Krakowie) chylił się ku upadkowi i autor "Lauru olimpijskiego" postanowił się podjąć misji ratunkowej.

W tym celu namówił właścicieli "Kuriera czerwonego" na zakup ledwo zipiącego tytułu, a ci zgodzili się, ale nie za nic. W zamian za to Kazimierz miał zostać redaktorem naczelnym "PS" i wziąć odpowiedzialność za wprowadzenie gazety w XX wiek. Wierzyński przystał na ten warunek i przystąpił do rewolucji, która uczyniła z "Przeglądu Sportowego" najważniejsze czasopismo o tej tematyce w Polsce i jedno z ważniejszych w Europie. Wymienił niemal całą redakcję, zwiększył liczbę stron, odświeżył szatę graficzną, zaczął wysyłać korespondentów na zagraniczne wydarzenia z udziałem reprezentantów Polski, wreszcie zwiększył nakład do 5000 egzemplarzy. Efekt? Niech przemówią dane: za jego czasów "Przegląd Sportowy" ukazywał się nie raz, a kilka razy w tygodniu, a na każde wydanie przypadało z czasem, najpierw 20 000, a potem 65 000 sztuk (!).

Komu nie wystarczą liczby, garść cytatów: "Przegląd Sportowy" był pismem pełnym "human stories", które w tamtych czasach były w Polsce czymś zupełnie nowym" (dziennikarz Ryszard Mossin), "Do prasy sportowej (...) wdarł się tajfun. (...) Tuzin tematów już na pierwszej stronie ubiegał się o uwagę czytelnika. Pismo mieniło się wieloma kolorami, było w ciągłym ruchu, w ciągłym podnieceniu, umiało zachwycać się rekordem i potępiać opieszalstwo, warcholstwo, pasożytnictwo" (dziennikarz Jan Erdman), "Każde słowo w gazecie siedziało jak cegła w murze: nie można było niczego usunąć, nie trzeba było niczego dodawać" (również Erdman). Próżno było jednak szukać tekstów Wierzyńskiego na łamach "PS" - naczelny w pełni poświęcił się pracy redaktorskiej. W swoim czasopiśmie opublikował prawdopodobnie tylko 1 wiersz, "Nurmi", poświęcony znakomitemu biegaczowi Paavo Nurmiemu, dziewięciokrotnemu mistrzowi olimpijskiemu.

Wierzyńskiego Tour de Pologne

Powyższe słowa Jana Erdmana o słowach "jak cegła w murze" nie są przypadkowe - u Wierzyńskiego każdy artykuł miał być nie tylko rzetelny, ale i napisany barwnym, dynamicznym językiem, bez rozwlekłych wtrętów. Na łamach "PS" publikowali więc ludzie pióra, jak Ferdynand Ossendowski czy inny skamandryta - Antoni Słonimski. A jeśli któryś z dziennikarzy miał tendencje do zbytniego rozpisywania się, był sprowadzany na ziemię przez naczelnego. Tak, jak Wojciech Trojanowski: "Jak oddałem Wierzyńskiemu pierwszy artykuł (...). On to przeczytał, poklepał mnie po ramieniu i powiedział: Panie Wojciechu, w roku Pańskim 1863 byłby pan gwiazdą dziennikarstwa. A teraz niech pan skróci to do połowy". Bywało też i tak, że zamiast nadmiaru materiału, redakcja "Przeglądu" nie miała nic i musiała tworzyć relacje na podstawie źródeł zewnętrznych.

Przykładem mistrzostwa świata w hokeju na lodzie, na które jako korespondent wybrał się sam Wierzyński. Odstąpił tym samym od reguły, że nie komentuje bieżących rozgrywek sportowych, ale i tak jego teksty na temat hokejowego czempionatu nigdy nie dotarły do współpracowników. Dlaczego? Naczelnego wciągnęły "wydarzenia towarzyszące": przyjęcia, tańce, rozmowy ze śmietanką towarzyską itd. Dziennikarze "PS" bezskutecznie czekali natomiast na jakikolwiek akapit. Wreszcie, sami zaczęli przygotowywać sprawozdania z mistrzostw, korzystając z depeszy od agencji i informacji płynących z radia. "Kiedy mistrzostwa się skończyły (...), kiedy już wszyscy wiedzieli, że Kanada wygrała - przychodzi depesza od Wierzyńskiego. Treść była krótka: "Pierwsza - Kanada, druga - Ameryka, trzecia Czechosłowacja". Nas oczywiście ogarnęła szewska pasja i wysłaliśmy do niego ironiczną depeszę z zapytaniem: "Dlaczego Czechosłowacja trzecia?" (Trojanowski).

Naczelny szybko zorientował się, w czym rzecz i kolejna depesza od niego zawierała opis przebiegu mistrzostw. Na tyle drobiazgowy, że do redakcji trafił telegram długi na 1,5 metra, tylko co z tego, skoro co mieli zrelacjonować jego dziennikarze, to już zrelacjonowali? Depeszę zostawili jednak na pamiątkę - oprawiona, trafiła na redakcyjną ścianę. Z "Przeglądem Sportowym" Wierzyński pozostał związany do 1931 roku, podejmując po drodze dwie inicjatywy, które trwają do dziś i nie sposób wyobrazić sobie bez nich sportu nad Wisłą. To m.in. za jego sprawą w 1928 roku odbyła się I edycja Wyścigu Dookoła Polski - Tour de Pologne. W 2023 roku mogliśmy zaś kibicować kolarzom w ramach 80. TdP, a na starcie zameldowali się tacy mistrzowie koła, jak Pascal Ackermann, Fernando Gaviria, Michał Kwiatkowski czy Rafał Majka. Skamandryta stał też za organizacją w 1926 roku pierwszego "Plebiscytu na 10 Najlepszych Sportowców Polski" (obecnie "Plebiscyt na Najlepszego Sportowca Polski").

Amsterdamski "Laur olimpijski"

"Najlepszy poeta wśród sportowców i najlepszy sportowiec wśród poetów" - tak określał Kazimierza Wierzyńskiego Antoni Słonimski. Sam zainteresowany z jednej strony rozgraniczał światy sportu i kultury. W wywiadzie z pismem "Commedia" głosił wręcz: "Gdy słyszę moich dobrych znajomych zdobnych w wąsy lub brody królewskie, wymawiających z emfazą patetyczne, nudne zdania, to przyznam, że mnie to bardzo śmieszy. Trudno, wolę w takich razach pójść na boisko". Tytuł rozmowy był jeszcze bardziej wymowny - "Precz z teatrem! Niech żyje sport!". Z drugiej strony, wydarzenia sportowe stanowiły dla naszego bohatera widowisko, w którym, niczym w teatrze, można doświadczyć całego wachlarza emocji. I dotyczy to zarówno kibiców, jak i sportowców.

Ponownie "Match footbalowy": "Oto tu jest największe Colosseum świata, Tu serce żądz i życia bije najwymowniej (...) Widownia oszalała, krzyczy, bije brawo, Półkole trybun płonie niczym aureola, I jak wielka tęsknota za zwycięską sławą, Tętni okrzyk stadionu: gola, gola, gola!". Wspomniany wiersz wszedł w skład "Lauru olimpijskiego" - tomiku, za który Kazimierz Wierzyński otrzymał złoty medal na igrzyskach w Amsterdamie (1928). Nim o samej olimpiadzie, kilka słów o tej publikacji. Utwory, które znalazły się w "Laurze..." powstawały spontanicznie - jak podkreślał skamandryta, "pisałem, kiedy wiersze przychodziły mi pod pióro (...). W ten sposób dawałem upust swojej pasji, upodobaniom i podziwowi dla fenomenu zwanego sportem".

Bohaterowie “Lauru olimpijskiego" to najlepsi z najlepszych: wymienieni już Zamora i Nurmi, a także m.in. Charles Paddock - sprinter, mistrz olimpijski i rekordzista świata, Charles Hoff - rekordzista świata w skoku o tyczce i Erminio Spalla - mistrz Europy w boksie. W ujęciu Wierzyńskiego jawią się oni jako niepokorne jednostki, które za swoje motto życiowe obrały słowa "szybciej, wyżej, mocniej" (dewiza olimpijska). Poetę mniej interesuje sport jako rywalizacja, fenomen aktywności fizycznej upatruje on w przekraczaniu granic. Sportowcy łamią bowiem bariery nakładane przez czas ("Jeden jest ludzkim kangurem (...). Jeden celuje do mety, wpada w nią jak torpeda." - "Paddock i Porritt"), przestrzeń ("Dolata do poprzeczki i z nagłym trzepotem Przerzuca się jak gdyby był ptakiem i kotem."  - "Skok o tyczce"), prawa natury ("Jakie cię skrzydła wzbiły, jakie pegazy powiozły, Że, niczym gołąb lekki, w powietrzu wywracasz kozły!" - “Fanfara na cześć Charlesa Hoffa"). 

Sportowcom Wierzyńskiego towarzyszy przy tym samotność, mimo wsparcia kibiców. Fani są daleko, na trybunach i tylko do zawodników należy walka o najszybszy bieg, najlepszą wysokość, najdalszy skok itd. A jednak tego dokonują, najpełniej wyrażając, czym jest wolność... "Laur olimpijski" ukazał się w 1927 roku, a już rok później stanął do rywalizacji z innymi dziełami w ramach Olimpijskiego Konkursu Sztuki i Literatury (obecny na igrzyskach do 1948 roku). Co prawda przekład tomiku na język niemiecki - nikt z sędziów nie znał polskiego - odbył się na wariackich papierach i tłumacz pominął jeden z utworów, ale opłaciło się. Wierzyński był bezkonkurencyjny i zgarnął olimpijskie złoto, drugie dla Polski w Amsterdamie, obok medalu Haliny Konopackiej w rzucie dyskiem. Co ciekawe, dyskobolka również zajmowała się literaturą, opublikowała nawet zbiór wierszy "Któregoś dnia". Krytycy przyjęli go z entuzjazmem, choć Antoni Słonimski nie mógł odżałować, że Konopacka woli "nikomu niepotrzebny" dysk od poezji. Sportsmenka zripostowała, że i do literatury, i do sportu niezbędne jest natchnienie i nie zamierza się w niczym ograniczać. Nic dodać, nic ująć.