Warszawa Wschodnia. Dorohusk. Myrhorod. 2 państwa, 24 godziny w drodze do domu. 1000 km koleją. Podróż, jakich odbyłam już wiele. Tym razem wizyta w moim miasteczku położonym pomiędzy Kijowem a Charkowem, nie była czasem spokojnych rodzinnych spotkań. Była naznaczona codziennymi rosyjskimi atakami. Na co dzień trudno zrozumieć, co to oznacza dla mieszkańców Ukrainy.
Zaraz po przyjeździe na dworzec, po raz pierwszy od trzech lat, spojrzałam w nocne, usiane gwiazdami ukraińskie niebo. Od wybuchu wojny po zmroku miasto zamiera. Rozpoczyna się godzina policyjna. Nikt jej nie narusza nie tylko dlatego, że za złamanie przepisów grożą kary finansowe, wszyscy zdają sobie sprawę, że można zapłacić też tą najwyższą walutą - życiem.
Niebo, w które kiedyś patrzyliśmy w poszukiwaniu gwiazd, jest dziś dla Ukraińców największym zagrożeniem. To z góry przychodzi największe zagrożenie - rosyjskie drony, samoloty i rakiety. Mieszkańcy bacznie śledzą wszystkie informacje o alarmach. Specjalne aplikacje mają zainstalowany nawet najstarsi. To ochrona, bo w przypadku zagrożenia wysyłany jest sygnał dźwiękowy. Wiedza o torze lotu rakiet, daje ludziom odrobinę poczucia kontroli w tak niepewnych czasach. Tylko we wrześniu Rosja wystrzeliła 1339 dronów.
Do alarmów zdążyłam się przyzwyczaić. Zaczynają wyć codziennie po kilka razy. Najbardziej uciążliwe są w nocy. Wyrywają ze snu. Nie pozwalają myśleć o jutrze. Jednak dźwięk nadlatującego drona usłyszałam po raz pierwszy. Dotychczas znałam je tylko z opisów rodziny. Mama dźwięk wydawany shahedy porównywała do tego wydawanego przez kosiarkę czy motocykl. W takich chwilach nie do końca można ufać własnej głowie. Kilka razy płatała figle, myląc przejeżdżający samochód z nadlatującym zagrożeniem. Rosjanie wystrzeliwują kilkadziesiąt dronów na dobę. Te pokonują terytorium Ukrainy powoli zmierzając do celu. Mają zadziałać punktowo. Uderzyć w czyjś dom, szkołę. Kluczowym celem jest zawsze infrastrukturę krytyczną. To kieszonkowy zabójca naładowany 40 kilogramami materiałów wybuchowych, który stawia na nogi ukraińskich żołnierzy - łowców shahedów. Zaczyna się makabryczna rosyjska ruletka. Obserwować ją przyszło i mnie.
O 22:00 zaczyna się horror. Na nogi zrywa mnie dźwięk strzałów z karabinu. Pół minuty później słyszę wybuch. Trzęsie się cały dom. Wybiegamy na korytarz. Szukamy miejsca, trzymając się zasady “dwóch ścian". W razie zagrożenia trzeba szukać miejsca bez okien. W razie wybuchu szkło tnie ciało jak nóż i kaleczy oczy. Drugi wybuch. Strzały automatów karabinów znów rozlegają się za oknem. Babcia, chociaż na co dzień zdeklarowana ateistka cichutko szepcze słowa modlitwy. Mama informuje o kolejnych 20 shahedach lecących na nasze miasto. Słyszymy trzeci wybuch. Dźwięki karabinów terkoczą w rytm szalejącego od strachu serca. O 9 rano, po 12 godzinach kończy się alarm.
Tej nocy większość dronów udaje się zestrzelić. Trafienie drona to jednak dopiero połowa sukcesu. Szczątki spadających maszyn to również śmiertelne niebezpieczeństwo. Często uszkadzają domy takie jak nasz.
Ukraińskie rodziny po odgłosach poznają, na jakim etapie walki jesteśmy. Mama doskonale wie, że wybuch oznacza zestrzelenie shaheda i uspokaja nas tą informacją. Dla nas ta noc kończy się bezpiecznie.
Nie wszyscy mieli jednak tyle szczęścia. W Sumach oddalonych o niecałe 200 kilometrów nad ranem jeden z dronów wleciał w szpital. Osiem osób straciło życie, 113 pacjentów ewakuowano. Patrzę na nagranie płonącego szpitala i rozumiem, że tej nocy wygrałam życie na loterii.
Trzy z pięciu nocy mojego pobytu w Ukrainie mieszkańcy Myrhorodu spędzają bezsennie w ukryciu. To czas strachu i bezsilności. Rosyjskie ataki nasilają się. Ukraińcy wiedzą, że to zemsta za ofensywę w obwodzie Kurskim i przesuwane pionki na politycznej szachownicy podczas wizyty prezydenta Zełenskiego w USA. Podczas gdy kolejni eksperci analizują kierunek podejmowanych działań, dla nas przesuwanie pionków oznacza życie lub śmierć. Obywatele nie mają czasu. Biurokratyczne młyny mające uruchomić pomoc, mielą powoli. A zapotrzebowanie na wojskowy sprzęt i amunicję jest ogromne.
Często słyszę, że Zachód jest zmęczony wojną. W takich chwilach myślę o mojej rodzinie i ich bezsennych nocach, zawieszeniu między niechęcią opuszczenia rodzinnego domu a strachem przed pozostaniem w nim.
Na ekrany telewizorów i pierwsze strony gazet trafiają największe tragedie - uderzenie w szpital dziecięcy, odcinanie głowy jeńcom. Na wyobraźnię działają liczby: tu kilkadziesiąt ofiar, tam kilkaset. Inne zbrodnie umykają w ciszy. A przecież Rosja codziennie, z lekkością łamie prawa człowieka i konwencje, które miały być ich gwarantem. Zachód jest zmęczony wojenną codziennością. W tym czasie Ukraińcy codziennie muszą być gotowi na powtórkę terroru. Mieszkając w Ukrainie, w sekundę możesz zamienić się w obrazek z ciałem w kałuży własnej krwi, które obiegając świat, przypomina o wojnie w Ukrainie. Przypomina - na kilka minut, żeby znowu zniknąć w tysiącu innych informacji.
Wielu Ukraińców odwraca się dziś od wiary. Pytamy, gdzie jest Bóg. Dokładnie tak, jak 80 lat temu pytali Polacy. Leżąc na podłodze, ukryta pod kocem, myślałam o tym, gdzie on teraz jest. Do kogo zwrócić się o pomoc?
Dziś dla Ukraińców Bogiem jest żołnierz, który strzela do nadlatujących dronów, od jego celnego oka zależy nasze życie. Modlitwa do Boga zamienia się w modlitwę do żołnierzy. Tak kończy się mój ostatni dzień w Ukrainie.
Autorka jest dziennikarką Polsat News, pochodzi z Myrhorodu w obwodzie połtawskim