Reklama

Niezapomniany Billy Wilder, twórca "Pół żartem, pół serio", "Rzymskich wakacji", ale także "Świadka oskarżenia", zwykł mawiać, że tak naprawdę wszystkie filmy są o miłości. Sześciokrotny zdobywca Oscara wiedział, co mówi, bo sprawdził się z sukcesem we wszystkich filmowych gatunkach.

 Z okazji walentynek wybraliśmy pięć bardzo różnych filmów o miłości, nakręconych już w XXI wieku, które znać powinien każdy kinoman. Jest wśród nich kultowa trylogia, ale również zupełnie wyjątkowy serial, który jakością i intensywnością emocji, nie ustępuje produkcjom wielkich wytwórni.

"Tamte dni, tamte noce", reżyseria: Luca Guadagnino

Reklama

Dzieło Guadagnino już zyskało status kultowego - jego fragmenty wciąż krążą w internecie w postaci memów lub klipów na YouTubie. 22-letni wówczas Timothée Chalamet (Elio) otrzymał nominację do Oscara za główną rolę męską, zaś Armiego Hammera (Oliver) portale LGBT uznały za najpiękniejszego mężczyznę współczesnego kina. Pozostaje jedynie wyrazić żal, że dystrybutor filmu niebanalny tytuł oryginału "Call Me by Your Name" (Nazywaj mnie swoim imieniem), w tak dziwaczny sposób przetłumaczył na język polski.

Sama historia jest w sumie banalna, o jej sile prócz odtwórców głównych ról, decyduje to, w jaki sposób została opowiedziana. Oto do willi rodziców siedemnastoletniego Elia (Timothée Chalamet) w Północnych Włoszech, przyjeżdża Oliver (Armie Hammer), któremu niezadowolony chłopak musi odstąpić swój pokój. To tradycja, że w wakacje rodzina przyjmuje studentów, by pomogli ojcu, profesorowi literatury, w jego badaniach.

W bajecznie pięknych krajobrazach słonecznej Italii Elio i przystojny Amerykanin odkrywają odurzającą siłę wzajemnego przyciągania. Obaj są zaskoczeni tym, co czują. Zakochują się w sobie, a to lato obaj zapamiętają na zawsze. 

Film Guadagnino jest adaptacją książki Andre Acimana pod tym samym tytułem. Nagrodzony Oscarem scenariusz napisał sędziwy James Ivory, reżyser "Okruchów dnia", ale także "Maurycego", kultowego w kinie gejowskim melodramatu z 1987 r., z Hugh Grantem. Słynący z zamiłowania do stylowego, kostiumowego kina filmowiec, tutaj sięgnął po historię osadzoną w latach 80. XX wieku, rozgrywającą się w pięknym otoczeniu, wśród pięknych, dobrze sytuowanych bohaterów. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że nie wybrzmiałaby tak mocno, gdyby nie usytuowanie jej na tle włoskiego krajobrazu, wśród fascynujących, obdarzonych artystycznych smakiem bohaterów.

Krytycy od początku podkreślali, że choć "Tamte dni, tamte noce" są filmem gejowskim, to bohaterowie wcale nie są gejami. To dwaj biseksualni młodzi mężczyźni, mający wcześniej bliskie relacje z kobietami, którzy przeżywają szalony romans. W dodatku w warunkach nadzwyczaj sprzyjających, w miejscu odciętym od reszty świata, gdzie obce są homofobia, nietolerancja czy też presja społeczna. Wręcz odwrotnie - otoczenie jest przychylne ich bliskości, w powietrzu unosi się klimat erotyzmu, zaś fizyczne relacje między bohaterami stanowią dopełnienie, łączącej ich głębokiej przyjaźni. Zupełnie jak w epoce Platona, którego znawcą jest ojciec Elia.

Najważniejsza scena filmu, w której mówi on synowi, by pozwolił sobie na przeżycie bólu, jakiego doświadcza po rozstaniu, zamiast od niego uciekać, to także jedna z najpiękniejszych wśród XXI-wiecznych historii miłosnych. "Wyrywamy z nas samych tak wiele, aby wyleczyć się z bólu, że bankrutujemy w wieku 30 lat i mamy mniej i mniej do zaoferowania gdy zaczynamy z kimś nowym. Twoje życie to twoja sprawa - mówi ojciec do Elii, i dodaje: - Pamiętaj: serce i ciało dostajemy tylko raz. Serce szybko się zużywa, na ciało z czasem nikt nie chce patrzeć, a co dopiero się do niego zbliżyć. Teraz czujesz smutek i ból, ale nie niszcz tego wraz z radością, którą czułeś".

Książka doczekała się kontynuacji zatytułowanej "Znajdź mnie", pisanej z myślą o sequelu filmu - skupiła się na historii rozwiedzionego ojca Eli, choć wrócili obaj bohaterowie "Tamtych dni...". Dawno powstałby drugi film, gdyby tym razem rzeczywistość w niewesoły sposób nie zatryumfowała nad sztuką.

W styczniu 2021 r. kilka kobiet oskarżyło w mediach społecznościowych Armiego Hammera o przemoc seksualną. Ujawniły fragmenty rozmów, w których aktor pisał o fantazjach powiązanych z gwałtem, a nawet kanibalizmem. Miesiąc później kolejna kobieta oskarżyła go o brutalny gwałt. Zarzuty okazały się bardzo poważne. I choć jedyne co wiemy, to fakt, że policja w Los Angeles prowadzi śledztwo w tej sprawie, kariera Hammera legła w gruzach. Wycofano także projekty z udziałem aktora - w tym zapowiadany film z nim i Jennifer Lopez. Twórcy filmu "Next Goal Wins" posunęli się jeszcze dalej, usuwając sceny z udziałem aktora, i kręcąc je od nowa z innym.

Na to, by powstała kontynuacja filmu Guandagnino z udziałem Hammera, nie ma szans.

"Przed wschodem słońca", "Przed zachodem słońca i "Przed północą", reżyseria: Richard Linklater

To z całą pewnością najpiękniejsza miłosna trylogia we współczesnym, (i nie tylko) kinie. I chociaż pierwszy z filmów powstał pod koniec minionego wieku, (1995), całość sytuujemy w XXI wieku.

Nakręcone w europejsko-amerykańskiej koprodukcji "Przed wschodem słońca" opowiadało prostą historię Francuzki Celine i Amerykanina Jessego, którzy spotykali się przypadkiem w pociągu do Wiednia. Pierwsze nieśmiałe słowa zmieniły się w trwającą całą noc fascynującą rozmowę, podczas której para spacerowała po Wiedniu, rozmawiając o przeszłości i przyszłości, o miłości i polityce. Po prostu o życiu.

Gdyby spytać o akcję filmu, należałoby odpowiedzieć, że w zasadzie nie istnieje, i w tym wyjątkowym przypadku to atut. Wszystko wydarza się tutaj "między słowami", i nie ma w sobie nic z banału. Przyprawione nieskrywaną chemią między parą aktorów, składa się na porywająca opowieść o rodzeniu się uczucia, które w kolejnych filmach ewoluuje i przetrwa próbę czasu.

Film przyniósł Richardowi Linklaterowi Srebrnego Niedźwiedzia za reżyserię na Berlinale i stał się obiektem uwielbienia milionów widzów na całym świecie, którzy wymusili kontynuację. Doczekali się jej dopiero po 9 latach, a fani czekali ze strachem, czy prawo serii nie okaże się bezlitosne i "Przed zachodem słońca" nie rozczaruje. Niepotrzebnie, bo film okazał się równie błyskotliwy i oryginalny, co poprzednia część. Udało się także zachować niepowtarzalny klimat opowieści.

Tym razem jednak nad obrazem reżyser pracował wraz z obojgiem aktorów, który mailowo przesyłali sobie przez rok kolejne sceny i dialogi. Powstał obraz równie autentyczny, skrzący się emocjami. Bohaterowie spotykają się tu w Paryżu, podczas promocji książki Jessego. On zdążył założyć rodzinę, ale wciąż nie potrafi zapomnieć o pięknej Francuzce, która okazała się miłością jego życia. Miłością odwzajemnioną.

Trzecia, jak na razie, ostatnia część niezwykłej serii, (twórcy nie wiedzą jeszcze, czy to na pewno koniec), rozgrywa się po upływie kolejnych 9 lat, w czasie letnich wakacji w Grecji. I aż trudno w to uwierzyć, ale okazuje się być jeszcze lepsza od poprzednich dwóch, co udowadnia nominacja do Oscara za najlepszy scenariusz dla filmu. Choć minęło prawie 20 lat od pierwszej, z ekranu wciąż bije ta sama pasja, świeżość i chemia między postaciami, mimo że są już małżeństwem z 10-letnim stażem i dwójką dzieci, walczącym o przetrwanie związku.

Wspólne życie dwojga ludzi jak to bywa, generuje punkty zapalne, które bohaterowie próbują ugasić. Dawna opowieść o romantycznej miłości ewoluuje w stronę pogłębionej analizy relacji męsko-damskich dwojga bliskich sobie ludzi. Przypominają się choćby ostatnio zaprezentowane w nowej wersji "Sceny z życia małżeńskiego" Bergmana. U Linklatera wypadają równie przekonująco.

Wielka szkoda, że film nie otrzymał ostatecznie Oscara za scenariusz, bo byłoby to (zasłużone!) ukoronowanie jednej z najbardziej niezwykłych serii w historii kina. A swoją drogą, kto z nas nie chciałby zobaczyć ponownie aktorskiego duetu w ostatniej odsłonie - choćby w roli dziadków, pielęgnujących łączące ich uczucie, tym razem dla odmiany, poddających je analizie podczas spaceru po Nowym Jorku?

"Normalni ludzie" , reżyseria: Lenny Abrahamson

Każde pokolenie o miłości próbuje opowiadać na nowo. Szuka własnego języka, przekonane o wyjątkowości swoich uczuć i doświadczeń. I choć wędruje po śladach poprzedników, co jakiś czas pojawia się ktoś, komu udaje się znaleźć nową, oryginalną formę dla miłosnej historii. Tak było w przypadku "Normalnych ludzi" Lenny’ego Abrahamsona, twórcy równie znakomitego "Pokoju".

Złożony z 12 półgodzinnych odcinków serial jest adaptacją głośnej książki Sally Rooney. Filmowa opowieść o związku pary nastolatków, a potem już dojrzałych, wciąż bardzo młodych ludzi, bije jednak ją na głowę, i ma szanse stać się dziełem kultowym dla pokolenia Z, urodzonego z Wifi w pępowinie i z kontem w mediach w społecznościowych. Dziełem kultowym "Normalni ludzie" będą także dla ich poprzedników- Milenialsów, (urodzonych między 1980 a 1995 rokiem). Ale serial zachwyci wszystkich, bez względu na pesel.

Bohaterów - Mariannę i Connella, (wspaniali Daisy Edgar-Jones i Paul Mescal), poznajemy jeszcze jako kolegów ze szkoły, w małym miasteczku w Irlandii. Pochodzą z różnych środowisk: ona jest bogatym dzieckiem, samotnym i przepełnionym agresją. Jego mama pracuje w jej domu jako pomoc domowa, co od razu wyjaśnia różnicę ich statusów. Ale to Connell jest popularny, przystojny i pożądany przez dziewczyny, podczas gdy Marianne nielubiana, nie budząca zainteresowania chłopców, trzyma się na uboczu. On ma także dodatkowe wsparcie w kochającej bezwarunkowo matce.

Zaczynają z sobą sypiać w tajemnicy, zanim trafią na studia do Dublina, gdzie spędzą kilka następnych lat, oscylując między byciem przyjaciółmi a kochankami. Seks między nastolatkami, jeśli już go oglądamy na ekranie, jest niezdarny i zabawny (patrz: "Edukacja seksualna"). Czasami szokuje. Tymczasem w "Normalnych ludziach" intymność między Marianne i Connellem jest tak prawdziwa, że patrząc na nich, czujemy się prawie jak intruzi.

Znacznie gorzej młodzi radzą sobie z emocjami, stąd ciągłe rozstania i powroty. Gdy spotkają się ponownie na studiach w Dublinie, zaczną prowadzić z sobą grę. On ma problemy z wyrażaniem uczuć i nie potrafi otwierać się na innych, ona - pozornie bezkompromisowa, jest przetrącona emocjonalnie przez brak relacji z matką. Są stworzeni do tego, by być razem, ale traumy, kompleksy i brak wiary w siebie, nieustannie burzą ich jedność. Seksualność okaże się najskuteczniejszą formą ich komunikacji. Ale oboje wciąż ewoluują, uczą się na błędach, pisząc swoją własną historię.

Daisy Edgar-Jones i Paul Mescal na ekranie osiągają prawdziwe mistrzostwo. Chemia między nimi bije z każdej sceny. Ich spojrzenia, wzajemny dotyk, sprawiają, że zapominamy, że to aktorzy - wierzymy, że stali się filmowymi postaciami, od których nie możemy oderwać wzroku. Zostajemy wciągnięci w ich historię, a potem zostawieni z myślami o naszej własnej historii dorastania.

O miłości, którą zachowaliśmy i o tej, którą porzuciliśmy. O tym, jak każda z nich nas zmieniła.

"Miłość", reżyseria Michael Haneke

Opowiadać o "Miłości" Hanekego jest niezwykle trudno. Sama historia może wydawać się zwyczajna, jej siła tkwi bowiem w tym, jak została opowiedziana. Bohaterami "Miłości" jest stare małżeństwo nauczycieli muzyki - Georges i Anne. Dwoje kochających się od dekad ludzi, prowadzących ustabilizowane, dostatnie życie. Ten poukładany świat burzy nagła choroba żony - Anne dostaje udaru, a prosta operacja się nie udaje. Wraca do domu na wózku, ze sparaliżowaną połową ciała. Początkowo funkcjonuje nieźle z pomocą męża, ale jej stan pogarsza się z każdym dniem. Mimo nalegań córki, Georges nie pozwala na umieszczenie jej w zakładzie opieki, składa też jej przysięgę, że nie odda jej do szpitala.

Ciąg dalszy, to już obserwacja jego zmagań z kolejnymi etapami jej niedołężności i cierpienia. Georges świadomie chce w nim współuczestniczyć i nie ma w tym nic z poświęcenia. Jest jedynie autentyczna potrzeba bliskości z kobietą swego życia, nawet wtedy, gdy ona już traci kontakt z rzeczywistością.

Haneke wysnuwa swój dramat z banalnych sytuacji. Każdy drobiazg pokazany na ekranie nabiera nowego sensu, każdy coś znaczy i przywodzi na myśl jakieś skojarzenia. Miłość pokazana bez cienia sentymentalizmu, obecna jest w każdej scenie filmu, choć nie mówi się o niej niemal w ogóle. Słowo "kocham" w ogóle nie pada z ekranu, a jednak nie mamy wątpliwości, że śledzimy historię wielkiego uczucia. Stajemy się świadkami oswajania śmierci w jedyny możliwy sposób - poprzez miłość.

Haneke wcześniej z pasją odkrywający mroczne zakamarki ludzkiej duszy, tutaj opowiedział się za tymi najjaśniejszymi. Nawet umieranie potraktował w "Miłości" jako ostatni etap jej dopełnienia. Sposób, w jaki jego bohater uwalnia ukochaną kobietę od cierpienia, u wielu osób wzbudza jednak kontrowersje. Zmusza do przedefiniowania naszego myślenia o miłości, która w filmie staje się doświadczeniem granicznym, przekraczającym naszą doczesność.

Genialnie obsadzeni aktorzy - legendy francuskiej nowej fali Emmanuelle Riva i Jean Louis-Trintignant, tworzą tu pożegnalne kreacje życia. Riva otrzymała za rolę nominację do Oscara, a krótko potem, odeszła w wieku 89 lat.

Na festiwalu w Cannes Haneke mówił, że pomysł filmu zrodził się z obietnicy, jaką złożyli sobie nawzajem z żoną: że w przypadku choroby któregoś z nich, drugie go nie opuści i nigdy nie odda do domu opieki.

To było dekadę temu. Do nagrodzonego zasłużenie Złotą Palmą i Oscarem filmu życie dopisało ciąg dalszy, pokazujący konsekwencję twórcy. Trzy lata po jego premierze żona reżysera ciężko zachorowała, on zaś zrezygnował z robienia filmów i całkowicie poświęcił się opiece nad nią.

"To właśnie miłość", reżyseria: Richard Curtis

 Gwałtowna zmiana nastroju - od melodramatu z elementami thrillera w wersji Hanekego do komedii romantycznej mistrza gatunku Richarda Curtisa, pokazuje, jak wielki jest rozrzut gatunkowy filmów, eksplorujących miłosne historie.

"To właśnie miłość" nie jest może dziełem tak oryginalnym jak "Cztery wesela i pogrzeb" tego reżysera, ale dorównuje mu popularnością i bezpretensjonalnym wdziękiem. W okolicach Bożego Narodzenia od lat idzie łeb w łeb z nieśmiertelnym "Kevinem samym w domu", a przez okrągłe 12 miesięcy działa jak niezawodny antydepresant. Opowiada dziesięć historii o zawiłościach naszych uczuć, z których każda rozgrywa się w okresie przedświątecznym i pokazuje inne oblicze miłości. Wszystkie przenikają się nawzajem w kluczowych momentach scenariusza. Mają smak słodko-gorzki, a ich największym atutem jest poczucie humoru twórców i świetne aktorstwo gwiazd brytyjskiego kina.

Harry (nieodżałowany Alan Rickman w roli czarnego charakteru), mąż Karen, wdaje się w romans, z młodszą o pokolenie sekretarką. Żona (niezrównana Emma Thompson) cierpi i milczy, łkając w samotności przy dźwiękach muzyki Joni Mitchell, a zdradę wybacza w finale. Jej młodszy brat, kawaler (takiego Hugh Granta- zagubionego, wiecznego chłopca, kochamy najbardziej), zostaje premierem Wielkiej Brytanii i zakochuje się we własnej asystentce, urokliwej dziewczynie pełnej kompleksów. Mark (Andrew Lincoln), od lat kocha się w żonie najlepszego przyjaciela (Keira Knightley), choć nie zamienił z nią nigdy słowa. Gdy kręci weselne wideo złożone wyłącznie ze zbliżeń jej twarzy, a potem wyznaje miłość, gdy jej mąż stoi kilka metrów dalej. Robi to i tym razem bez słów - scena, w której pokazuje dziewczynie, rozkładając kolejne zapisane kartki, zdanie: "Dla mnie jesteś doskonała", wciąż wygrywa w rankingach na najbardziej romantycznych scen w historii kina. Jest też zdradzony pisarz, zakochujący się w portugalskiej pomocy domowej, pracującej w jego willi na francuskiej Riwierze (żadne nie zna języka drugiego), i dziesięciolatek, za wszelką cenę pragnący zwrócić uwagę ślicznej koleżanki.

 Dziesięć historii, z których każda ma wyraźny początek, rozwinięcie i zakończenie stanowi namacalny dowód scenopisarskiego talentu Curtisa. Obok wymienionych gwiazd pozostałe role grają Colin Firth, Liam Neeson, Billy Bob Thornton i Rowan Atkinson. Film został zrealizowany za 30 mln dolarów, a zarobił ponad 250, i zarabia nadal. I choć nikt miłości nie przelicza na pieniądze w tym wypadku przeciwwskazań brak.