Reklama

W ciągu ostatnich kilku lat kino podarowało nam wiele świetnych filmów z bohaterami zmagającymi się z chorobą Alzheimera czy demencją. "Motyl Still Allice" z oscarową kreacją Julliane Moore, "Daleko od niej" ze znakomitą Julie Christie, "Ani śladu Elizabeth" z legendarną Glendą Jackson, a nawet w minionym roku "Supernova" ze świetnym duetem Stanley Tuccie - Collin Firth. Ale chyba żaden z filmów nie wszedł tak głęboko w zakamarki demolowanego przez utratę pamięci umysłu, jak "Ojciec" Floriana Zellera. Nominowany w tym roku do Oscara w sześciu najważniejszych kategoriach kameralny dramat, zbudowany został wokół hipnotyzującej kreacji Anthony'ego Hopkinsa.

Aktorski gigant, zdobywca złotej statuetki za kreację Hannibala Lectera w "Milczeniu owiec", po chudych latach, drugi rok z rzędu ma szansę na nagrodę Akademii, w ubiegłym roku nominowany był za rolę Benedykta XVI w "Dwóch papieżach". Tym razem jednak uchodzi za faworyta. I powiedzmy od razu - równie porażającego obrazu zmagań z alzheimerem, jaki funduje nam w filmie "Ojciec", jeszcze w kinie nie widzieliśmy.

Reklama

Psychologiczny dramat Zellera nakręcony został niczym detektywistyczny thriller - każda kolejna scena podważa prawdziwość poprzedniej. Córka (Olivia Colman) próbuje zaopiekować się sędziwym ojcem, (Hopkins), który mimo postępującej choroby, chce pozostać samodzielny. Gdy Anne wychodzi na zakupy, w mieszkaniu pojawia się mężczyzna i twierdzi, że jest jej mężem. A jeszcze przed chwilą, córka była osobą samotną! Gdy Anne wraca do domu, nie wiedzieć czemu, ma twarz Olivii Williams, mimo że gra ją przecież Colman. Z kolei wynajęta opiekunka, wygląda jak młodsza córka, uwieczniona na zdjęciu.

Samo mieszkanie też zmienia się samoistnie. Szafki kuchenne mają kolor zielony, a w następnej scenie są białe i jest ich dużo więcej. Gabinet Anthony’ego miał ogromną bibliotekę, a nagle w tym miejscu stoi biurko? I wtedy zdajemy sobie sprawę, że to umysł bohatera nie nadąża za rzeczywistością - zaciera ramy czasowe, myli zdarzenia i zmienia twarze bliskich mu ludzi. Niezwykłość  filmu Zellera, będącego adaptacją jego własnej sztuki, polega bowiem na tym, że zmusza nas do śledzenia historii oczami człowieka cierpiącego na alzheimera. A precyzyjniej - pokazuje, co dzieje się w jego głowie. Śledzimy człowieka, którego umysł stał się więzieniem, a my jesteśmy uwięzieni wraz z nim.

Najbardziej przejmujące są sceny, pokazujące, jak bohater zmaga się z "bałaganem" w głowie. Jak, mimo strachu, sięga po humor - próbuje go wyśmiać i zlekceważyć, a potem po rozpacz i złość, jak szuka antidotum na zagubienie się we własnym życiu. Hopkins obnaża postać z wrażliwością, na którą rzadko aktor się zdobywa. W finale wciska nas w fotel. To wielka, emocjonalnie druzgocąca kreacja - niemożliwa do zapomnienia. Warta niejednej złotej statuetki.

Być jak Richard Burton

Na sławę i sukcesy w kinie Anthony Hopkins musiał czekać aż do momentu, w którym inni artyści wchodzą już w smugę cienia. Miał bowiem 54 lata, gdy zagrał Hannibala Lectera, zdobywając za tę rolę Oscara. Wcześniej był znany głównie we własnym kraju i cieszył się opinią wybitnego aktora teatralnego... znienawidzonego przez reżyserów. Doprowadzał ich do rozpaczy.

- Był niezwykle trudnym człowiekiem - mówi autor jego biografii Quentin Falk. - Gdy reżyser nie zgadzał się z jego opinią, potrafił się na niego zamierzyć. Hopkins wspomina, że poskramiał wtedy własne demony. Przeszedł przez mrok alkoholizmu i długo ścigały go upiory przeszłości. - Czułem ciągłą złość, były we mnie pokłady gniewu, nie wiem skąd się on brały - mówi. Alkohol pomagał mu go rozładować.

Philip Anthony Hopkins, urodzony w 1937 roku, w walijskim miasteczku Port Talbot, był jedynym dzieckiem miejscowego piekarza - niezdarnym chłopcem, uprzykrzającym życie wszystkim wokół. Matka była spokrewniona z poetą Williamem Butlerem Yeatsem. Anthony pięknie rysował i grał na pianinie, ale w szkole sobie nie radził.

- Byłem kiepskim uczniem, co wystawiało mnie na wyśmiewanie i powodowało kompleks niższości. Dorastałem w przekonaniu, że jestem potwornie głupi. Śniło mi się co noc, że ludzie głośno krzyczą: "Jesteś g....wart!" - wspomina w biografii. Nie miał kolegów i był przeraźliwie samotny. Nie umiał odnaleźć się w społeczności i fatalnie znosił wszelkie zmiany. Wiele lat później, gdy dobiegał już siedemdziesiątki, u sławnego gwiazdora lekarz miał zdiagnozować zespół Aspergera, (łagodną odmianę autyzmu).

Ale w czasach dzieciństwa Hopkinsa, nikt o nim nie słyszał. Anthony zabijał czas w pobliskim kinie, oglądając filmy z gwiazdami Złotego Hollywood. Wtedy zaczął myśleć o aktorstwie, które miało udowodnić, że jest coś wart.

12-letni chłopiec odkrył też, że jest świetny w naśladowaniu innych osób, i to świetny sposób, by zyskać popularność. Jego idolem został o dekadę tylko starszy, wielki aktor Richard Burton, pochodzący z tego samego hrabstwa i również z robotniczego domu. Uznał, że skoro jemu się powiodło, jemu też się uda.

Zapisał się do kółka teatralnego w mieście i stał się jego gwiazdą. Tam znalazł ujście dla uzewnętrzniania towarzyszących mu emocji.

I już wiedział, że to jego przeznaczenie.

Trudny potwór

Nagle wszystko w jego życiu się zmieniło. Pogardzany "głupek" nieoczekiwanie zdobył stypendium w Royal Welsh College of Music Drama w Cardiff. Niestety, musiał odbyć służbę wojskową, więc szkołę rzucił. Był najgorszym żołnierzem w całej kompanii, ale wiedziano, że chce być aktorem, więc kazano mu organizować występy sceniczne dzieci wojskowych. Tak przetrwał.

Po służbie dostał się do słynnej, londyńskiej Royal Academy of Dramatic Art. Po jej ukończeniu z powodzeniem zdał przesłuchanie do National Theatre, a tam trafił pod skrzydła wielkiego Laurence’a Oliviera. Wiedział, że jest dobry, ale nie umiał porozumiewać się z ludźmi, stąd jego fatalne relacje z reżyserami i kolegami z teatru. Miał grać Hamleta, ale pokłócił się z reżyserem, i omal nie wyleciał z teatru. Opinia "trudnego" towarzyszyła mu od początku, ale i tak wszyscy chcieli z nim pracować, bo był wyjątkowo utalentowany.

Świetnie czuł się w szekspirowskim repertuarze, ale w pewnym momencie zaczął marzyć o filmowej karierze. W końcu miał być jak Richard Burton. Na ekranie zadebiutował w 1967 roku, w filmie "Biały autobus" w reżyserii Lindsaya Andersona. Jego metoda pracy z tekstem nie zmieniła się do dziś. Najpierw powtarza wielokrotnie kwestie. "Zawsze 200 razy!" - zdradza w biografii, dopiero potem ćwiczy sposób, w jaki ma ją wypowiadać.

W przeciwieństwie do innych wielkich aktorów, fanów metody szkoły Lee Strasberga (jak Brando, De Niro czy Al Pacino) nie przepada za improwizacją.

Alkoholik, trzeźwy od 45 lat

Po raz pierwszy ożenił się w wieku 28 lat - z koleżanką z teatru Petronellą Barker. Niemal się nie znali i oboje mieli wielkie ambicje zawodowe, co musiało prowadzić do konfliktów. Trzy lata później na świat przyszła ich córka Abigail Hopkins, dziś także aktorka i piosenkarka.

Pić zaczął bardzo wcześnie, bo już w wieku 14 lat. Nigdy jednak nie pił tak wiele, jak podczas tego nieudanego małżeństwa. Był nieszczęśliwy, nie umiał udźwignąć roli męża i ojca. W 1968 roku dostał propozycję zagrania Ryszarda Lwie serce w filmie "Lew w zimie" u boku Katharine Hepburn i Petera O’Toole’a. Jego wściekłość na życie przeniosła się na rolę i paradoksalnie przyczyniła się do jego sukcesu.

Ale pierwszą rolę w Hollywood stracił z powodu alkoholu. Pojawił się na zdjęciach próbnych w takim stanie, że nikt nie chciał z nim pracować. Z czasem nawet na scenie National Theatre stawał po alkoholu. Nauczył się grać w stanie upojenia. Ale w końcu stało się - grając tytułową rolę w "Makbecie" kompletnie pijany, pewnego wieczoru zszedł ze sceny w środku spektaklu. Dopiero wtedy dotarło do niego, jak poważny ma problem. Był 1975 rok. Niespełna 40-letni aktor z dnia na dzień rzucił picie. Dzisiaj mówi, że kariera zawodowa i alkohol nie idą w parze.

Był już wtedy po rozstaniu z pierwszą żoną. Lecąc samolotem do Hollywood, poznał swoją drugą żonę Jennifer Lynton, która zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Z wzajemnością. Wkrótce para przeprowadziła się z Wielkiej Brytanii do Kalifornii, którą Hopkins uwielbia.

21 minut na miarę Oscara

Po sukcesie "Lwa w zimie" wróżono mu wielką karierę w Hollywood, na którą czekał z utęsknieniem.

Wbrew przeczuciom krytyków, choć grał dużo z powodzeniem na scenach Broadwayu, wielki sukces na dużym ekranie wcale nie nastąpił. Owszem, grał w dobrych filmach, ciekawe role, ale nie wiedzieć czemu, z małymi wyjątkami (jak np. w przypadku świetnego "Człowieka słonia" w filmie Davida Lyncha) naprawdę ciekawe role proponowali mu rodacy w Wielkiej Brytanii, a nie Hollywood.

Grał więc tytułowego "Otella" w filmowej adaptacji sztuki w reżyserii Jonathana Millera, a potem wystąpił w znakomitym filmie Richarda Attenborougha "O jeden most za daleko".  Zachwycił też w kolejnym obrazie tego reżysera, w horrorze "Magia", za który otrzymał Złoty Glob. To w ojczyźnie. Tymczasem za oceanem, gdzie żył na co dzień, brakowało ról na miarę jego talentu. Czy ktoś pamięta grafomański serial "Żony Hollywoodu", oparty na scenariuszu Joan Collins, gdzie grał jednego z wielu mężów bohaterki, w którą wcielała się Stefanie Powers?

Na początku lat 90. zaczął na serio myśleć o rzuceniu aktorstwa, zwłaszcza że przez wszystkie lata zajmował się również muzyką, komponując skromne utwory. 

I właśnie wtedy przyszła rola Hannibala Lectera w "Milczeniu owiec".

O możliwość zagrania psychopatycznego zabójcy w filmie Jonathana Demme zabiegały takie gwiazdy jak Dustin Hoffman, Jack Nicholson czy Robert De Niro. Tymczasem reżyser wybrał wówczas mało znanego Amerykanom Hopkinsa. Odkąd zobaczył go w "Człowieku słoniu" Davida Lyncha, gdzie grał postać szlachetną, miał uczucie, że ma wyjątkowy potencjał, by wcielić się też w postać jednoznacznie złą.

Nie pomylił się. Hopkins jako diaboliczny, pioruńsko inteligentny psychopata Hannibal Lecter, stworzył bohatera, którego uznano za najbardziej przerażającą postać w historii kina. Wszyscy znamy fabułę "Milczenia owiec". Po serii morderstw na kobietach, agentka FBI (Jodie Foster) zwraca się o pomoc do obłąkanego więźnia - kanibala, będącego jednocześnie znakomitym psychiatrą. Z jego pomocą próbuje rozwikłać sprawę seryjnego mordercy, wyróżniającego się szczególnym okrucieństwem wobec ofiar.

Przygotowując się do Hannibala Lectera w ekranizacji powieści Thomasa Harrisa, studiował biografie innych seryjnych morderców. Odwiedzał więzienia i uczestniczył w procesach sądowych seryjnych zabójców. Nie jest jednak - jak np. Daniel Day-Lewis, aktorem, który nie wychodzi z roli, także poza planem. Wykpił nawet takie utożsamianie się z rolą.

Hopkins wyposażył ekranowego Hannibala w swój tłumiony latami gniew i żal. Jego pomysłem był też sposób mówienia bohatera, który wypowiadał kwestie, w sposób przypominający syczenie węża, z niepokojącym uśmiechem, patrząc w oczy agentce Starling.

Co ciekawe, aż trudno uwierzyć, że Hopkinsa widać na ekranie w tym dwugodzinnym filmie zaledwie 21 minut! To jednak wystarczyło, by otrzymał Oscara dla najlepszego aktora. Zdobyła go także Jodie Foster, a obraz został najlepszym filmem 1991 roku.

Hopkins jeszcze dwukrotnie wcielał się w Hannibala Lectera w filmach "Czerwony smok" - prequelu oryginału, i w jego kontynuacji pt. "Hannibal". Żaden nie zbliżył się jednak do oryginału, co zresztą aktor przewidział.

Gigant wszechstronny

Choć jak dotąd statuetka za kreację w "Milczeniu owiec" jest jedyną zdobytą przez Hopkinsa, można dyskutować o tym, czy to najwybitniejsza z jego ról.  

Gdy cały świat znał już jego możliwości, przyszła rola skrajnie różna, w pierwszym z trzech filmów jego ukochanego reżysera  - Jamesa Ivory’ego "Powrót do Howard Ends". Po nim zaś, również u niego, w "Okruchach dnia" - fascynującej ekranizacji głośnej powieści noblisty Kazuo Ishigury. Sam aktor uważa, że to najdoskonalsza z jego ról.

W tej pełnej nostalgii i chłodu kostiumowej opowieści gra idealnego kamerdynera Stevensa. Jego życiową ambicją jest troska o to, by w domu lorda, dla którego pracuje, wszystko funkcjonowało zgodnie z odwiecznymi zasadami. W imię zawodowej perfekcji rezygnuje z życia osobistego i wstydliwie skrywa uczucie, jakim darzy ochmistrzynię, pannę Kenton. Gdy odkryje, że cała jego egzystencja była jedynie namiastką prawdziwego życia, jest już za późno, by coś zmienić.

Jakim cudem osiem nominacji dla filmu (w tym dla najlepszego tytułu i dla Hopkinsa) nie skończyło się żadną statuetką, pozostaje tajemnicą Akademii. Był to rok, gdy tryumfowała "Lista Schindlera", kino prawdziwie hollywoodzkie, co nie znaczy, że najlepsze. Aktorski Oscar przypadł zaś Hanksowi za przełomową kreację prawnika chorego na AIDS w "Filadelfii".

Lata 90. to najwspanialszy okres w karierze Hopkinsa i cała seria kreacji, które na stałe weszły do historii kina. Aktor ma dar czynienia charyzmatycznymi nawet kontrowersyjne postaci, jak choćby prezydenta USA Richarda Nixona, w filmie Olivera Stone’a. Obserwujemy w nim zmagania głowy państwa w obliczu wychodzących na jaw szczegółów afery Watergate. Hopkins sprawił, że nielubiany polityk staje się "ludzki", pokazuje wewnętrzną walkę, jaką z sobą toczy. Za rolę otrzymał drugą nominację do Oscara.

W 1998 roku powstał jeden z bardziej cenionych filmów Stevena Spielberga "Amistad" - oparta na prawdziwych wydarzeniach opowieść o grupie niewolników, którzy urządzili bunt na statku. Wymordowali część załogi i próbowali wrócić do miejsca, z którego ich porwano. Zostali jednak ujęci i postawieni przed sądem. Hopkins wcielił się w byłego prezydenta USA, Johna Quincy Adamsa, bez którego wsparcia uwolnienie pojmanych, byłoby niemożliwe. Jest pełen empatii i dostojeństwa obcego dziś politykom.

W wiek XXI Sir Anthony Hopkins wkroczył jako jedna z najjaśniejszych gwiazd na aktorskim firmamencie. Szlachecki tytuł królowa Elżbieta II przyznała mu w 1993 roku, "za działalność na rzecz sztuki". Niczego już nie musiał sobie ani innym udowadniać.

Po otrzymaniu amerykańskiego obywatelstwa żyje wygodnie w Malibu, choć nigdy nie zrezygnował  też z domu pod Londynem, do którego, co jakiś czas wraca "pomieszkiwać". Rozpadło się po 30 latach jego drugie małżeństwo, ale w wieku 65 lat zakochał się po raz kolejny. W 2003 roku poślubił młodszą o 19 lat Stellę Arroyave, którą nazywa miłością swojego życia.

Mówi, że sława, za którą kiedyś pędził, dziś go drażni. Przez ostatnie lata grał dużo, ale nie zawsze na pierwszym planie. Mówi, że robi to dla żony, która... uwielbia robić zakupy w drogich sklepach, a on lubi jej sprawiać przyjemność. No i jest zdania, że w dniu, w którym poszedłby na emeryturę, natomiast by... umarł. Z bezczynności.

Hopkins-Ratzinger

Przed rokiem wydarzeniem stał się film "Dwóch papieży" Fernando Meirellesa. Oglądamy w nich dwóch gigantów aktorskich - Hopkinsowi partneruje Jonathan Pryce.

Akcja filmu dzieje się, gdy papieżem zostaje Joseph Ratzinger (Hopkins) - ostoja konserwatyzmu. Za sprawą oddanych głosów, zaczyna się jednak mówić także o kardynale z Argentyny, (Pryce). Przyszły papież Franciszek pracuje w biednych dzielnicach Buenos Aires i jest orędownikiem "teologii wyzwolenia". Rozczarowany Benedyktem XVI, leci do Watykanu wyprosić wcześniejszą emeryturę, ale spotka go zaskoczenie.

"Dwóch papieży" to dramat religijny o poważnym starciu (czy bardziej dialogu) dwóch Kościołów: otwartego oraz ortodoksyjnego. O tyle niezwykły, że zrealizowany w konwencji politycznego "buddy movie". To opowieść o ideowych przeciwnikach, którzy niespodziewanie stają się kumplami. Kino biorące na warsztat ważny temat - oblicze współczesnego Kościoła rzymskokatolickiego - grany jest jednak z lekkością: Hopkins-Ratzinger to uosobienie wyrafinowania i dystansu, zaś Bergoglio-Pryce, to jego zaprzeczenie. Spotkanie tych dwóch twarzy Kościoła wypada tak przekonująco dzięki niesamowitemu aktorskiemu duetowi.

Obu panów nominowano do Oscara za ich role. Hopkins przez lata podający się za agnostyka, dziś mówi, że bardzo zbliżył się do Boga. Grał Ratzingera, ale bliżej mu do papieża Franciszka i jego teologii wyzwolenia.

Ale najnowsza kreacja aktora w "Ojcu" przebija "papieski" pojedynek w filmie Brazylijczyka. Być może właśnie jako zmagający się z utratą pamięci sędziwy bohater, stworzył kreację życia. Na szczęście on sam wciąż ma pamięć znakomitą. Nawet, jeśli Oscar za najlepszą rolę męską, jakimś cudem nie trafi w jego ręce, Anthony Hopkins, mimo 83 lat, wciąż jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.

Na pewno jeszcze nas zaskoczy.