Był rok 1996 i jak zwykle jesienią miała miejsce kolejna edycja Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Nikt, kto wówczas był na festiwalu, z pewnością go nie zapomni. To była absolutna katastrofa - większość ubiegających się o Złote Lwy filmów, budziła w nas, dziennikarzach filmowych, uczucie zażenowania. Dodajmy, że wówczas o główną nagrodę festiwalu walczyły WSZYSTKIE polskie filmy nakręcone w ciągu minionego roku. Powstawało ich zwykle około dwudziestu. W 1996 roku rywalizowały z sobą 22 tytuły.
Wychodziliśmy z kolejnych projekcji z obłędem w oczach i z niedowierzaniem. Nawet na festiwalach klasy A, (jak Cannes, Wenecja, itp.) zdarzają się chybione tytuły, ale jeśli na 22 filmy kompletnym kuriozum okazuje się kilkanaście, jak to nazwać? By nie być gołosłowną, wymienię tylko kilka katastrofalnych tytułów, jakie wówczas trafiły na festiwal. Były to między innymi: "Wirus" Jana Kidawy-Błońskiego, który miał być "thrillerem erotycznym", a okazał się karykaturą kina w ogóle; "Złote runo" - do bólu prymitywna "komedia", aż trudno uwierzyć, że nakręcona wspólnie przez Andrzeja i Janusza Kondratiuków; głośna, bo skandalizująca w najgorszym stylu "Szamanka" Andrzeja Żuławskiego, gdzie Iwona Petry zjadała mózg zamordowanego kochanka - Bogusława Lindy i wreszcie "Deszczowy żołnierz" Wiesława Saniewskiego, film przeskakujący ze współczesności do czasów stalinizmu, z tak fatalnym, porwanym i kiczowatym scenariuszem, że tłumnie wychodzono z seansów. Gwoździem do trumny stał się pokazywany poza konkursem, nowy film Andrzeja Wajdy "Panna Nikt", adaptacja powieści Tomka Tryzny, która okazała się najsłabszym obrazem mistrza.
Pamiętam z tego festiwalu, organizowane jak zawsze po pokazie ostatniego filmu konkursowego, zebranie dziennikarzy. Zdruzgotani poziomem rodzimych produkcji, postanowiliśmy wtedy przyznać Złotego Pawia. Miał symbolizować nasze przerażenie poziomem rodzimych produkcji i trafił do twórcy "Deszczowego żołnierza", który jednym głosem "pokonał" obraz "Wirus".
Ale antynagroda dziennikarzy odeszła w zapomnienie, po tym jak przewodniczący konkursowego Jury - Wojciech Marczewski, ogłosił decyzję o nieprzyznaniu w ogóle nagrody głównej - Złotych Lwów. "Z uwagi na fatalny poziom konkursowych produkcji". Ze sceny Teatru Muzycznego w Gdyni, z ust jego padło pytanie: "Koledzy, czy naprawdę musieliście nakręcić te wszystkie filmy?". Przyznano jedynie Nagrodę Specjalną Jury, i podzielono ją między trzy wyraźnie górujące nad resztą tytuły. Były to: "Cwał" Krzysztofa Zanussiego, "Poznań ‘56" Filipa Bajona i "Gry uliczne" Krzysztofa Krauzego.
Decyzja jury podzieliła filmowców. Część z nich grzmiała, że "Jeśli sami się nie nagrodzimy, to kto to zrobi"? W wywiadzie udzielonym mi wtedy Wojciech Marczewski powiedział, że chodziło przede wszystkim o to, by do środowiska filmowego dotarło, jak dramatycznie niski stał się poziom rodzimego kina.
I choć powstały w ciągu kolejnych lata dzieła wybitne - jak choćby "Dług" Krzysztofa Krauzego (1998), czy "Dzień świra" Marka Koterskiego (2002), były to pojedyncze przypadki. Na prawdziwe odrodzenie polskiego kina czekać musieliśmy kolejną dekadę.
Okazuje się, że talenty talentami, ale prawdziwy przełom mógł dokonać się dopiero za sprawą systemowej zmiany. I ta nastąpiła, dokładnie 20 lat temu.
W czerwcu 2005 roku, na mocy ustawy o kinematografii powołano Polski Instytut Sztuki Filmowej, będący głównym ośrodkiem współfinansowania produkcji filmowej w Polsce. Działalność instytutu finansowana jest z wpłat nadawców telewizyjnych, platform cyfrowych, a także właścicieli kin i dystrybutorów.
PISF wspiera projekty filmowe na wszystkich etapach: od prac scenariuszowych, poprzez jego rozwój i produkcję filmu. Scenariusze pozytywnie ocenione przez ekspertów kierowane są do dalszych prac, czasem odsyłane są do poprawek. Praktycznie bez dofinansowania PISF-u trudno dziś zrobić w Polsce film.
Choć najbardziej interesuje nas jakość, sprawnie działający system finansowania projektów filmowych, przełożył się także na ich ilość. Obecnie w Polsce powstaje średnio około 50 filmów. To z kolei wymusiło na organizatorach FPFF w Gdyni selekcję rzeczywiście najlepszych spośród nich, do głównego konkursu. Od kilku lat jest ich już tylko 16. Równolegle organizowany jest także Konkurs Filmów Krótkometrażowych i Konkurs Perspektywy, do którego trafiają tytuły prezentujące "nowatorskie podejście do języka filmowego".
Już po kilku latach istnienia PISF polskiej kinematografii urosły skrzydła. Jak zmieniło się nasze kino w ciągu ostatnich dwóch dekad, najlepiej pokazuje ilość nagród dla polskich filmów. Jest wśród nich ta najbardziej upragniona - statuetka Oscara, którą w 2015 roku odebrał za "Idę" Paweł Pawlikowski. Jest też pokaźna liczba oscarowych nominacji. W tym czasie zdobyli je: Andrzej Wajda za "Katyń", Agnieszka Holland za "W ciemności", Paweł Pawlikowski za "Zimną wojnę", Jan Komasa za "Boże ciało", Jerzy Skolimowski za "Io", a wreszcie za pełnometrażową animację malarską "Twój Vincent" DK Welchman i Hugh Welchman a za dokument "Królik po berlińsku" Bartosz Konopka. A mówimy tylko o filmach pełnometrażowych.
Polski Instytut Sztuki Filmowej może świętować XX-lecie istnienia w poczuciu spełnionej misji. My prezentujemy (subiektywną!) listę najciekawszych filmowych tytułów, które bez niego, by nie powstały.
Gdyby obraz Andrzeja Wajdy pozostał wierny powieści Andrzeja Mularczyka "Katyń. Post Mortem", mielibyśmy do czynienia z dziełem naprawdę wyjątkowym. Reżyser postanowił jednak poszerzyć tę kameralną opowieść - rozbudował niektóre wątki i dodał sporo nowych postaci, co utrudnia szansę na zidentyfikowanie się z bohaterami. Jest ich zbyt wielu. Mimo to oglądając go, mamy poczucie obcowania ze sztuką mającą moc katharsis. Spora w tym zasługa znakomitych aktorek: Mai Ostaszewskiej, Danuty Stenki, Magdaleny Cieleckiej.
Warto pamiętać, że dla twórcy był to film bardzo osobisty. Jedną z ofiar zbrodni katyńskiej był bowiem ojciec reżysera, Jakub Wajda. Wielokrotnie Wajda wspominał, że nieobecność zaginionego ojca i matka niemal do końca życia wierząca w jego powrót, naznaczyły na zawsze jego psychikę. Dlatego traktował film jak rodzaj hołdu oddanego ojcu i ponad dwudziestu tysiącom pomordowanych przez NKWD.
Akcja filmu rozpoczyna się 17 września 1939 roku symboliczną dla polskich losów sceną: na moście, na Bugu spotykają się ludzie uciekający w dwóch różnych kierunkach: jedni w obawie przed Sowietami, inni przed armią niemiecką. Wśród uciekinierów jest Anna, żona rotmistrza Andrzeja (Ostaszewska) z krakowskiego Pułku Ułanów, która szuka informacji o losie męża. Jest także Róża, żona generała dywizji (Stenka). Już znacznie później, zaniepokojone przedłużającą się niewiedzą, rozpoczną poszukiwania na własną rękę.
Jest jeszcze trzecia kobieta, Agnieszka (Cielecka), która niegdyś walczyła w Powstaniu Warszawskim. Bezkompromisowa, gdy poznaje prawdę, spróbuje upamiętnić zamordowanego w Katyniu brata. Stawia tablicę z informacją o sprawcach zbrodni. Poniesie tego konsekwencje.
W finale widzimy, co naprawdę stało się z polskimi oficerami wywiezionymi do Charkowa czy Kozielska. We wstrząsającej scenie finałowej, szokującej dla widza nieznającego polskiej historii, widzimy, jak Sowieci w Katyniu brutalnie rozstrzeliwują związanych polskich oficerów strzałami w potylicę. Wrzucają ciała do dołów i zasypują ziemią.
"Katyń" obejrzany ponownie, prawie dwie dekady od premiery, wciąż tak samo boli.
Jeden z ciekawszych debiutów reżyserskich ostatniego ćwierćwiecza, oparty na wybitnym scenariuszu Andrzeja Barta. Plotka głosi, że scenarzysta bardzo pilnował, by debiutant pozostał mu wierny.
Akcja filmu rozgrywa się w Warszawie w roku 1952 i skupia się na trzech bohaterkach. Najmłodsza z nich - Sabina, pracuje w wydawnictwie Nowina i ma spore zadatki na "starą pannę". Matka i babka próbują ją wydać za mąż. Zapraszają do domu potencjalnych narzeczonych, których ona nie akceptuje.
Pewnego dnia Sabina zostaje napadnięta przez bandziorów. Z opresji ratuje ją przystojny nieznajomy. Przedstawia się jako Bronisław, robi wrażenie na mamie i babci, nie mówiąc o dziewczynie. Gdy zaczyna zabiegać o jej o względy, Sabina zakochuje się w nim. Z czasem adorator proponuje jej małżeństwo i zostaje przyjęty. Sielanka kończy się gdy dziewczyna odkrywa, że ukochany jest funkcjonariuszem Urzędu Bezpieczeństwa i chce wymusić na niej, by donosiła na szefa. Dolewa truciznę do wódki i częstuje Bronka. Mężczyzna umiera, a scena rozpuszczania nieboszczyka w kwasie solnym, przeszła do historii naszego kina. Puenty zdradzać nie wypada, bo film wart obejrzenia.
Historia emanuje nienatrętnym, czarnym humorem. Tytułowy rewers sugeruje dwoistość kobiecej natury. Główna bohaterka robi wrażenie pierwszej naiwnej, ale w decydującej sytuacji wykazuje zimną krew, niczym rasowy zbir. Ogromnym atutem filmu są trzy kobiece kreacje - Agaty Buzek jako Sabiny oraz Krystyny Jandy i Anny Polony w rolach mamy i babci. W amanta-ubeka z sukcesem wciela się Marcin Dorociński, wtedy u początku kariery.
Wstrząsająca "Róża" w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego, z wybitnymi kreacjami Marcina Dorocińskiego i Agaty Kuleszy, to chyba jeden z najbardziej skrzywdzonych filmów gdyńskiego festiwalu w całej historii. Obraz, który bezdyskusyjnie powinien go wygrać i wrócić z workiem nagród, doczekał się jedynie statuetki dla Dorocińskiego. Konkursowe jury na czele z Pawłem Pawlikowskim, tłumaczyło tę decyzję zbytnimi zawiłościami fabuły, niemożliwymi do zrozumienia poza Polską.
Być może to prawda, ale film był przecież w konkursie najważniejszego polskiego festiwalu. Główne nagrody zgarnął wtedy obraz Jerzego Skolimowskiego "Essential Killing", i z całym szacunkiem dla dorobku mistrza - bądźmy szczerzy: kto o nim dziś pamięta? Fakt, że wcześniej zdobył Nagrodę Specjalną Jury w Wenecji, niczego nie zmienia.
"Róża" to obraz wstrząsający. Tym razem Smarzowski wziął się za mało znany i wstydliwy temat: postanowił opowiedzieć o losie rdzennych Mazurów, którzy po II wojnie stali się obcymi na rodzinnej ziemi. Wywłaszczani siłą i poniewierani, gdy ich domy szykowano dla przesiedleńców zza Bugu.
Film opowiada historię żołnierza AK Tadeusza (Marcin Dorociński), który zaraz po wojnie trafia do domu tytułowej Róży (Agata Kulesza), wdowy po Mazurze wcielonym do Wehrmachtu. Oboje przetrąceni przez los, z czasem Róża i Tadeusz zbliżają się do siebie. On pomaga jej w gospodarstwie i rozminowuje pole. Sam był świadkiem mordu na ukochanej żonie, ona przeżyła zbiorowy gwałt gdy do wsi weszli Rosjanie. Teraz sąsiedzi jej tu nie chcą, bo nie dość, że "poniemiecka", to jeszcze przez ruskich zbrukana. Tadeusz zaczyna się nią opiekować, a dobro i czułość, uczucia, o których zapomnieli oboje, zmieniają się w miłość. Los jednak nie ma dla nich litości.
Ilość cierpienia i zła, jaka dotyka bohaterów, w opartym na scenariuszu Michała Szczerbica filmie, nie pozwala na długo o nim zapomnieć. Tadeuszem zainteresuje się SB, a odmowa współpracy skończy się dramatycznie. Jej przyjdzie zapłacić zdrowiem i życiem za swoją tożsamość.
Film, w którym nie znajdziemy żadnej fałszywej nuty, powstał w oparciu o spisane przez scenarzystę opowieści Mazurów i także dla nas, jest przejmującą lekcją historii. Dowodem na to, że cierpienie nie jest przypisane tylko do polskiego losu, że dotyka również innych.
Obraz Smarzowskiego "odbił" sobie pominięcie w Gdyni na gali Polskich Nagród Filmowych, zdobywając aż 7 statuetek Orłów w głównych kategoriach. Ponadto otrzymał nagrodę Grand Prix w Konkursie Międzynarodowym Warszawskiego Festiwalu Filmowego.
To był kolejny po "Gorzkich żniwach" i obrazie "Europa, Europa" tytuł, którym polska reżyserka wracała do tematu Holokaustu.
Ponoć nie chciała się zgodzić na kręcenie kolejnej produkcji o Zagładzie. Argumentowała, że tematu Holokaustu w fabule, zmusza "do bycia moralistą i poszukiwania pozytywnej nauki płynącej z tego doświadczenia, choć jest ona niemożliwa". Jest w tym sporo racji, a jednak Holland udało się uniknąć zarówno moralizowania, jak i czarno-białego obrazu Zagłady. Może dlatego, że główny bohater lwowski kanalarz Leopold Socha, to bohater antyheroiczny, ale zdolny do przemiany? Takich polska reżyserka chyba lubi.
Film opowiada o piekle Żydów ze Lwowa, którzy przeżyli "ostateczne rozwiązanie" w kanałach pod miastem. Socha, drobny złodziejaszek (wspaniały Robert Więckiewicz), początkowo ukrywał ich za pieniądze. W zamian za nie dostarczał im jedzenie i wyszukiwał "bezpieczne" miejsca. Ale pieniądze w końcu się skończyły, a Socha nadal im pomagał... Jego przemiana z szabrownika, w narażającego życie altruistę, odbywa się bez słów. Dokonuje się powoli i jakby wbrew bohaterowi. Dzieje się na marginesie, ukryta jest w drobnych gestach i w życzliwym uśmiechu Więckiewicza, genialnego w rolach cwaniaczków, ale przecież Socha od tej "cwaniakowości" z czasem się uwalnia.
Fabuła wykorzystuje historię Krystyny Chiger, opisaną w "Dziewczynce w zielonym sweterku", którą bohater wyprowadził z kanału. Ważną "rolę" odgrywają w tym filmie genialne zdjęcia Jolanty Dylewskiej. Wizualnie film jest zbudowany na kontrastach: klaustrofobiczne kanały pojawiają się na zmianę z szerokimi ulicami, na których majaczą niewyraźne kształty, ostre światło przechodzi w kompletny mrok. Holland pozwala sobie nawet na humor dzięki grającemu jak z nut Więckiewiczowi, by po chwili znów przerazić sceną jak z horroru. Na tym polega siła tego filmu - na zderzeniach przeciwieństw.
Uniwersalny temat zamknięty w prostej historii, która w większości rozgrywa się pod ziemią, na skrawku zalanej nieczystościami przestrzeni. W tym cuchnącym, paskudnym miejscu znajdzie się miejsce nawet na seks, bo człowiek najbardziej chce żyć i kochać wtedy, gdy wszędzie grozi mu śmierć.
Rok 2015 przeszedł do historii polskiego kina jako wyjątkowy. Wyczekiwany przez ponad pół wieku Oscar, nareszcie trafił w nasze ręce.
Złotą statuetkę w kategorii "Najlepszy film nieanglojęzyczny" odebrał Paweł Pawlikowski za kameralną, czarno-białą "Idę". Jeśli wielkość sukcesu mierzyć ilością nagród, w historii naszej kinematografii nie ma filmu, który do "Idy" mógłby się zbliżyć. Zgarniał nagrody na każdym festiwalu, na jaki trafiał. Złote Lwy w Gdyni to była formalność, a przed Oscarem było jeszcze 5 Europejskich Nagród Filmowych.
"Ida" to obraz , o którym zwykło się mówić: kompletny, pozbawiony słabych stron, z precyzyjnym scenariuszem, wspaniałymi czarno-białymi zdjęciami Łukasza Żala, świetną muzyką i wielką kreacją Agaty Kuleszy. Rolę tytułową zagrała amatorka, Agata Trzebuchowska, dziś absolwentka reżyserii.
Fabułę umiejscowioną w latach 60. można zamknąć w kilku zdaniach. Oto młoda dziewczyna, Ida, sierota wychowana w klasztorze, tuż przed złożeniem ślubów dowiaduje się, że ma krewną - ciotkę, którą powinna poznać. Słyszy też od przełożonej, że jej rodzice byli Żydami i zamordowano ich w czasie wojny. Ciotka okazuje się być prokurator, która w czasach stalinowskich wysyłała na śmierć działaczy podziemia. Kiedy Ida ją poznaje, jest złamaną i wypaloną alkoholiczką, postanawia jednak zabrać siostrzenicę w podróż, która okaże się wyprawą w poszukiwaniu tożsamości.
Postać ciotki, Wandy Gruz powstała z połączenia życiorysów dwóch kobiet. Obie miały krew na rękach. - W latach 80. spotkałem w Oxfordzie starszą panią. Była żoną mojego profesora. Bardzo ją lubiłem, była ciepła, dowcipna, mądra. Później usłyszałem, że polski rząd wystąpił z wnioskiem o jej ekstradycję - za zbrodnie przeciw ludzkości. W latach 50. była stalinowskim prokuratorem - skazywała na śmierć niewinnych ludzi. Byłem w szoku. Tą kobietą była Helena Wolińska.
Drugą osobą, która miała wpływ na kształt postaci Wandy, była Julia Brystygierowa, pułkownik NKWD, tzw. Krwawa Luna. Słynęła z sadystycznych tortur zadawanych młodym więźniom. Pod koniec życia przeżyła nawrócenie. Choć postacie te stały się inspiracją dla ulepienia prokurator Gruz, film nie jest opowieścią o żadnej z nich.
A co wiemy o genezie postaci Idy? Wychowany przez matkę katoliczkę reżyser, dopiero jako dorosły usłyszał, że jego babka zginęła w Auschwitz. Gdy przetrawił tę informację, natknął się na polskiego księdza, który odkrył po przyjęciu święceń, że jest pochodzenia żydowskiego. To zdarzenie stało się punktem wyjścia dla filmowej opowieści.
Chociaż "Ida" rozgrywa się w konkretnej rzeczywistości historycznej, dotyka problematyki religijnej i relacji polsko-żydowskich. Jednak przede wszystkim pozostaje dramatem dwóch spokrewnionych z sobą, skrajnie różnych kobiet, będących na różnych etapach życia. Nakręcony w zapomnianym już przez kino formacie 4:3, czarno-biały, kameralny, niemal wyszeptany obraz Pawlikowskiego, nawiązuje do dzieł Wojciecha Jerzego Hasa.
Obraz wybitny. Bliski arcydziełu.
"Ostatnia rodzina" to prawdopodobnie najwybitniejszy polski debiut ostatniego ćwierćwiecza. Pierwszy pełnometrażowy film fabularny Jana P. Matuszyńskiego opowiada o rodzinie Beksińskich, w której dwóch utalentowanych, ale toksycznych mężczyzn, spaja i łączy jedna, kochająca obu kobieta - żona i matka.
Akcja rozpoczyna się w 1977 r., a opisywaną rzeczywistość reżyser ograniczył do ścian dwóch mieszkań jednego z warszawskich osiedli. Zdzisław Beksiński - jeden z charakterystycznych malarzy XX wieku - każdy ważny moment ze swojego życia rejestrował za pomocą najnowszych dostępnych wówczas technologii. Jego syn Tomasz był jednym z najbardziej charyzmatycznych dziennikarzy muzycznych i tłumaczem filmowym.
Po pierwszej nieudanej próbie samobójczej Tomka Zdzisław i jego żona Zofia muszą podjąć walkę nie tylko o syna, ale także o przywrócenie kontroli nad swoim życiem. Gdy Zdzisław podpisuje umowę z marszandem, a Tomek rozpoczyna pracę w radiu, wydaje się, że rodzina najgorsze kłopoty ma już za sobą. Tymczasem najgorsze dopiero przed nimi.
Andrzej Seweryn w roli Zdzisława Beksińskiego, moim zdaniem stworzył kreację życia. Odebrał za nią nagrodę na festiwalu w Locarno, Złote Lwy w Gdyni i Polską Nagrodę Filmową. Seweryn jest tu wzruszająco bezradny i nieporadny, chwilami budzący - jak jego bohater - uśmiech politowania. Grająca żonę Beksińskiego Aleksandra Konieczna, mało dotąd znana, była wielkim odkryciem gdyńskiego festiwalu. W Tomka Beksińskiego wcielił się mistrz metamorfozy, Dawid Ogrodnik.
Twórcy sięgnęli po sprzęt, którego używał Beksiński do filmowania i włączyli do "Rodziny..." fragmenty nagrań malarza. Jednak obraz Matuszyńskiego nie opowiada o artystach, ale o ludziach ogarniętych obsesją śmierci i dziedziczną depresją. Ponadto - o miłości, trudnej, nieuzewnętrznianej, ale spajającej tę rodzinę mimo konfliktów i różnic.
Wielka szkoda, że mimo głównej nagrody w Gdyni dla "Ostatniej rodziny", do Oscara posłano wtedy "Powidoki" Wajdy - obraz interesujący, ale mający bardziej formułę filmu oświatowego niźli biopiku o człowieku z krwi i kości.
Nakręcone w 2019 roku "Boże Ciało" było trzecim filmem Jana Komasy, wówczas 37-letniego reżysera. To kameralna opowieść o wierze i duchowości, pełna podskórnego napięcia, a zarazem uderzenie w powierzchowną religijność. Obraz nakręcony z rzadką w naszym kinie empatią dla rodzimej prowincji. To historia chłopaka, który jak mówi reżyser "ma w sobie i diabła, i anioła, a Boga nosi w sercu, nie na sztandarze".
Historia dwudziestoletniego Daniela, który w trakcie pobytu w poprawczaku przechodzi duchową przemianę i skrycie marzy, żeby zostać księdzem, fascynuje od pierwszych scen. Po warunkowym zwolnieniu chłopak zaprzyjaźnia się z proboszczem małej parafii. Pod nieobecność duchownego Daniel wykorzystuje okazję i udając księdza, zaczyna pełnić posługę kapłańską w miasteczku. Choć jego metody ewangelizacji budzą początkowo kontrowersje, z czasem trafiają do ludzi. Problemy zaczną się, gdy w miasteczku pojawia się dawny kolega Daniela z poprawczaka. Rozdarty pomiędzy sacrum i profanum bohater ma jednak cel, który zamierza zrealizować - nawet za cenę wyjścia na jaw jego tajemnicy.
Obsadzony w głównej roli Bartosz Bielenia emanuje charyzmą - jego przeszywający wzrok zostaje z nami na długo po seansie. Tworzy wybitną kreację. "Boże Ciało" porusza wierzących i niewierzących, z delikatnością traktując temat wiary zarówno w Boga, jak i w drugiego człowieka. Fałszywy ksiądz okazuje się spoiwem spajającym podzieloną po tragedii małomiasteczkową społeczność. Jednak kłamstwo ma krótkie nogi...
Film, jak wiemy, otrzymał nominację do Oscara, mimo skromnej promocji i odniósł sukces na świecie. Żal, że nie nagrodzono go Złotymi Lwami w Gdyni, bo na nie zasłużył. Komasa odebrał nagrodę za reżyserię, uhonorowano także scenariusz. Na szczęście tradycyjnie już werdykt "poprawiły" Polskie Nagrody Filmowe, przyznając mu rekordowe 10 Orłów, w tym dla Najlepszego Filmu.
Obecnie Komasa pracuje nad dwoma filmami z udziałem hollywoodzkich gwiazd.
Najmłodszy wiekiem obraz "Io", bo nakręcony w 2022 roku pewnie większość z nas pamięta. Jerzy Skolimowski w wieku 84 lat nie bał się odkrywania nowych możliwości narracyjnych i wydeptywania nowych ścieżek w kinie. Porwał świat, co udowodniła nominacja do Oscara, a wcześniej Nagroda Jury w Cannes i wygrana w Gdyni.
Film został zainspirowany dziełem Roberta Bressona "Na los szczęścia, Baltazarze". Zamiast klasycznie rozumianej fabuły reżyser postawił na filmowy esej, zbudowany z wyrafinowanych obrazów, a bohaterem uczynił osiołka, który zostaje zabrany z cyrku, by wyruszyć w podróż wiodącą przez polską prowincję i dzisiejszą Europę. Z wyjątkiem dziewczyny pracującej w cyrku wszyscy traktują go w okrutny sposób.
W tej podróży po europejskich krajobrazach twórca miesza rzeczywistość i fikcję z ironią i humorem. Po drodze parodiuje celebrowane "zjawiska": piłkę nożną, politykę, puste przemówienia, itd.. Io obserwuje i zarazem jest świadkiem, jego pokora i godność wznoszą się ponad ludzką próżność i chciwość. Skolimowski oskarża o bezduszność cały gatunek ludzki
Niezwykły film. Miejmy nadzieję, że nie ostatni w dorobku polskiego mistrza.