Reklama

Nagłe drżenie zaskakuje spragnionych, którzy ze szklanką piwa spokojnie wylegują się w gorącym, popołudniowym słońcu. Wibracje wypełniają otwarty pokład, do uszu pasażerów dobiega monotonne buczenie, a dzieci biegną do poręczy barierek, żeby zobaczyć jak 160-metrowy kolos, opuszcza gdański port.

Grill-bar znajduje się na ósmym z dziewięciu pokładów promu Nova Star, od 2018 roku w służbie Polferries - Polskiej Żeglugi Bałtyckiej. Tutaj rozpoczyna się nasza 18-godzinna podróż do Szwecji na pokładzie statku, który jest w stanie pomieścić ponad 1200 pasażerów.

Promem do Szwecji. Ile to kosztuje?

Reklama

Zacznijmy od początku. Polferries w sezonie wakacyjnym kursuje do Szwecji codziennie, z Gdańska do Nynäshamn - portowego miasta oddalonego od Sztokholmu o około 60 kilometrów. To jedna z kilku tras polskiego przewoźnika i na zmianę kursują na niej dwa promy - Nova Star oraz Wawel.

Bilety szybko kupimy na stronie przewoźnika, a wycieczkę można zorganizować na dwa sposoby. Własnym samochodem albo jako pasażer pieszy. Cena za kierowcę i osobówkę to 1040 zł, za motocykl 500 zł. Kolejny pasażer w samochodzie to dodatkowe 184 zł.

Jeśli do Szwecji udajemy się pieszo, bilet kosztuje 348 zł dla dorosłego i 312 zł za ucznia do 26 roku życia. Dzieci do lat siedmiu bez opłat. Jeżeli to wycieczka rowerowa, nie ma dodatkowych kosztów za jednoślad.

To jednak nie wszystko, bo na razie mamy bilet, żeby wejść na pokład. W czasie kilkunastogodzinnej podróży warto jeszcze mieć gdzie spać. Najtańszy sposób, choć nieszczególnie wygodny, to miejsce w fotelu lotniczym za 36 zł. Jeśli chodzi o kabiny, jest pełen wachlarz możliwości. Najmniejszy koszt to miejsce w kabinie czteroosobowej za 152 zł, są też kabiny dwu i trzyosobowe, z różnymi cenami w zależności od tego czy nasz "pokój" ma okno.

Powyższe rozwiązanie zakłada, że kabinę będziemy dzielić z kimś obcym. Dla tych, którym to nie odpowiada, jest opcja wykupienia kabiny do własnej dyspozycji. Cena w zależności od liczby osób. Dodatkowo zapłacimy też za posiłki na statku. Nova Star oferuje również luksusowy wariant podróży w droższych kabinach - armatorskiej i premium.

Przyjmijmy zatem teoretyczne założenie, że w podróż wybieramy się jako pasażerowie piesi, czteroosobową rodziną, która chce mieć kabinę tylko dla siebie. Dwoje dorosłych, dwoje dzieci w wieku szkolnym, kabina z oknem i dodajmy do tego śniadanie w formie szwedzkiego stołu. Za wszystko zapłacimy około 2600 złotych. Czy warto? Sprawdźmy.

Promem przez Bałtyk bez internetu (z wyboru)

Promy odpływają z Gdańska o 18:00. Pasażerowie z samochodami muszą być w terminalu Polferries przy Westerplatte najpóźniej półtorej godziny przed rejsem. Piesi wchodzą na pokład w trzech grupach co pół godziny, najwcześniej o 16:30. Również w terminalu otrzymujemy bilet, który pełni funkcję "klucza" do kabiny na promie tak jak karty w hotelach pokojach.

Zaskakiwać może widok wielu ciężarówek. Znane z filmów polskie transatlantyki woziły kiedyś wyłącznie pasażerów, a dziś promy obsługują również, a raczej przede wszystkim fracht, umożliwiając transport ładunków między Polską i Szwecją.

Po wejściu na pokład pasażerów witają stewardzi, którzy wskazują drogę do kabin. W naszym czteroosobowym lokum są po dwa łóżka na ścianach, choć na statku wypadałoby zmienić nomenklaturę. Tak więc mamy cztery koje i okrągłe okno, czyli bulaj. Miejsca nie ma za wiele, ale pomieszczenie jest przestronne, klimatyzowane i wyposażone w łazienkę z prysznicem. W zasadzie poza rozmiarem kajuta niewiele różni się od hotelowego pokoju. I tak jak w hotelu, prom ma własną recepcję.

Pół godziny po rozpoczęciu rejsu, kiedy Nova Star dumnie opuszcza gdański port, dostępne stają się wszelkie atrakcje na statku. Można płacić kartą, w złotówkach i euro. Do dyspozycji mamy restaurację, sklep, dyskotekę, kasyno, bawialnię dla mniejszych dzieci i automaty z grami dla starszych. Jest też spa oferujące masaże. 

Na chwilę uwagi zasługują bary. Miejsc, gdzie można napić się kawy lub czegoś mocniejszego, jest kilka. We wspomnianym już grill-barze na otwartym, rufowym pokładzie, cieszymy się morską bryzą. Z kolei na dziobie znajdziemy piano bar, w którym widok pokonywanych fal umila muzyka na żywo.

Wszystko to, razem z kajutami, mieści się na trzech najwyżej położonych, dostępnych dla pasażerów podczas rejsu pokładach. Po promie poruszamy się korzystając z klatek schodowych, wind i kilku przejść na pokłady zewnętrzne. Zanim zdecydujemy, gdzie chcemy spędzić czas, samo obejście wszystkich punktów zajmuje dłuższą chwilę, więc coraz bardziej odczuwamy, że 18 godzin podróży to wcale nie tak dużo.

Można imprezować, spędzić czas z dziećmi, spać albo po prostu wdrapać się na najwyższy pokład i podziwiać jak słońce powoli chowa się za horyzontem, rozświetlając letnie niebo odcieniami pomarańczy. Widokowi Bałtyku towarzyszy szum morza i dźwięk maszyn statku. Nova Star pruje fale dzięki czterem, potężnym silnikom.

Z technicznych udogodnień warto też wspomnieć, że nasz prom jest statkiem nowszym, zbudowano go w 2011 roku. Jednostka jest wyposażona w stabilizatory, dzięki którym nawet przy większej fali rejs przebiega stosunkowo spokojnie.

Tym spokojem można cieszyć się bez internetu. Zasięg telefonii komórkowej na morzu jest ograniczony, choć część operatorów pozwala skorzystać z taryfy morskiej, więc w praktyce możemy próbować wykonać połączenie. Możemy też wykupić dostęp do sieci na statku za 10 euro podczas całego rejsu lub 3 euro za godzinę dostępu do sieci. Teraz ten dziennikarski tekst będzie niebezpiecznie zbliżał się do opinii, ale zaryzykuję i zapytam: czy ten internet jest nam w ogóle potrzebny?

"Nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić z tym co masz" - napisał kiedyś Ernest Hemingway, notabene w lekturze "Stary człowiek i morze". Zatem może warto spędzić 18 godzin bez wiadomości, powiadomień, rolek, aplikacji i innych zjadaczy czasu. To chyba największy urok morskiej podróży. Zostawić telefon w kajucie i cieszyć się tym, co poza ekranem, chociaż przez chwilę bez kontaktu z otaczającym nas na co dzień światem.

Po powrocie do kajuty czeka na nas wygodna koja, choć w kabinie czteroosobowej można odczuć, że pomieszczenie jest niewielkie. Mimo klimatyzacji prędzej czy później zrobi się nieco duszno, bo na niewielkiej przestrzeni oddychają cztery osoby. Cóż, taki urok morskiej drogi, którą marynarze pokonywali od wieków. Również podczas wojen i tak oto tematycznie zbliżamy się do kolejnego punktu naszej wyprawy.

Dzień dobry Szwecjo

Ostatnim z umilających czas punktów podróży promem jest śniadanie z widokiem na Bałtyk. Krótko później na horyzoncie pojawia się skaliste wybrzeże Szwecji i w końcu około godziny 12:00 Nova Star dobija do portu w Nynäshamn.

Najpierw ze statku wyjeżdżają samochody i ciężarówki, następnie pasażerowie piesi. Jeśli chcemy zobaczyć tylko portowe miasteczko, tego samego dnia możemy z Polferries wrócić do kraju. Ale szkoda być tak blisko Sztokholmu i nie zobaczyć, co oferuje stolica Szwecji, którą warto odwiedzić przynajmniej z jednym noclegiem i do Polski wrócić następnego dnia promem lub samolotem.

Tak więc kiedy w Nynäshamn zejdziemy na ląd, podróżnym bez samochodu najłatwiej będzie skorzystać z pociągu. Dworzec znajduje się około 400 metrów od drzwi wyjściowych terminala promowego.

Nieco zaskakujące może być, że przy peronach nie znajdziemy klasycznych okienek biletowych. Szwedzkie społeczeństwo bardzo mocno przyzwyczaiło się do technologicznych dobrodziejstw cywilizacji, więc klasyczne kasy nie tylko na tym dworcu odeszły w niepamięć. Najprostszy sposób na zakup biletu to aplikacja przewoźnika SL, który obsługuje połącznie w rejonie Sztokholmu. Pojedynczy bilet 75-minutowy kosztuje 42 korony, czyli około 15 złotych i spokojnie nam wystarczy, bo pociąg z Nynäshamn do stolicy jedzie około godzinę. Składy kursują co 30 minut. Zakupiony bilet należy aktywować w telefonie, kiedy pociąg ruszy.

W ten sposób dostaniemy się do samego centrum Sztokholmu, a stąd od kolejnego punktu morskiej wyprawy dzieli nas 40 minut spaceru albo cztery przystanki tramwajem.

Wielki pomnik wojen polsko-szwedzkich

Jeśli pogoda sprzyja, warto wybrać spacer, a nawet nieco go rozbudować, tak żeby zobaczyć Pałac Królewski czy dziesiątki jachtów i mniejszych statków przy nabrzeżach okalających centrum Sztokholmu.

Jednak naszym głównym celem jest muzeum galeonu Vasa. Słuszne będzie skojarzenie z królewską dynastią Wazów, bo ród rządził i w Rzeczpospolitej, i w Szwecji. Jednak pod koniec XVI wieku spory o Inflanty, religię i interesy polityczne doprowadziły do konfliktu i wojen, które dziś najczęściej kojarzymy z potopem szwedzkim. Trzeba jednak zaznaczyć, że Rzeczpospolita początkowo radziła sobie w tych starciach całkiem przyzwoicie, również na morzu.

W 1627 roku flota naszego króla Zygmunta III zwyciężyła w bitwie pod Oliwą, stoczonej na redzie Gdańska. Dla Rzeczpospolitej oznaczało to uwolnienie kluczowego dla gospodarki eksportu zboża, dla Szwecji dotkliwą i dość upokarzającą klęskę. Sztokholm postanowił odpowiedzieć.

Szwedzi rozpoczęli budowę ogromnego galeonu - Vasa, który miał się rozprawić z polską flotą. Długi na 60 metrów okręt był wyposażony w 64 działa, a załoga składała się z ponad 400 osób. Jak na tamte czasy i warunki Bałtyku - gigant.

Po oliwskiej porażce trzeba było wzmocnić morale marynarzy, więc okręt otrzymał elementy, które nie tylko wskazywały, kto jest wrogiem, ale też jak o nim myśleć. Przy kotbelkach żaglowca, czyli długich belkach przy dziobie pomocnych przy wyciąganiu kotwic, umiejscowiono rzeźby polskich szlachciców z sumiastymi wąsami w mało reprezentacyjnej pozie, skulonych pod ławami.

To nawiązanie do starego obyczaju z Małopolski, iż oszczercy musieli pod ławą "odszczekać" swoje kłamstwa. Co więcej, rzeźby na okręcie umieszczono w taki sposób, że marynarze widzieli je tylko podczas załatwiania potrzeb fizjologicznych.

Jednak wielki galeon nie upokorzył polskiej floty, tak jak sugerowały to umieszczone na nim rzeźby. Szwedzi popełnili kilka poważnych błędów konstrukcyjnych i jednostka okazała się źle wyważona. W niecały rok po klęsce pod Oliwą okręt rozwinął żagle po raz pierwszy i... zatonął, zanim jeszcze wyszedł z portu. Przegrał z pierwszym poważniejszym podmuchem wiatru, przewrócił się na burtę i osiadł na dnie. Ogromny Vasa w swojej morskiej karierze przepłynął zaledwie milę.

Tutaj historia okrętu się nie kończy, bo jak to możliwe, że możemy tak dobrze pokazać rzeźby sprzed prawie 400 lat? Otóż w latach 60. ubiegłego wieku Szwedzi wpadli na pomysł, że wojenną porażkę można zamienić na muzealny i w konsekwencji turystyczny sukces. Skoro galeon był niedaleko portu, zorganizowali wielką, zakończoną sukcesem operację podniesienia wraku.

Dla Vasy zbudowano muzeum w potężnej, betonowej hali, która utrzymuje stałą temperaturę, konserwując okręt. To najczęściej odwiedzane muzeum w Szwecji i wrażenie robi tym większe, że dobrze zachowany galeon oglądamy nie z poziomu wody, ale od stępki, podziwiając pękatą konstrukcję kadłuba w całej okazałości.

Bilet normalny kosztuje około 80 zł, za to dzieci do 18. roku życia wchodzą za darmo. Zobaczyć można nie tylko okręt, ale też odrestaurowane rzeźby, wystawy o życiu na morzu, taktyce walki sprzed wieków czy operacji podniesienia galeonu Vasa.