Reżyser, scenarzysta, aktor. Malarz i poeta. W młodości także bokser. Nigdy nie uległ trendom i modom - zawsze chodził własnymi drogami. Niepokorny, buńczuczny, ale nie stroniący od liryzmu w swojej sztuce. Krytyczny wobec własnej twórczości.
Kiedy nakręcona w 1991 roku, (po angielsku!), adaptacja prozy Witolda Gombrowicza "Ferdydurke", okazała się filmem nieudanym, bo nieprzetłumaczalnym na język obcy, Jerzy Skolimowski wycofał się z kina na długie lata. Całkowicie poświęcił się malarstwu. Mieszkał wtedy w Kalifornii, w Malibu, w domu nad oceanem. W wywiadzie, którego udzielił mi przed laty, wyznał: "Obcowałem tam z wielką przestrzenią, malowałem i niemal nie wychodziłem z domu. Raz na dwa tygodnie wsiadałem w samochód i jechałem na zakupy. Nie obchodziło mnie nic, co działo się na zewnątrz, włącznie z tym, kto jest w Ameryce prezydentem. W pewnym momencie przestałem się orientować, czy to marzec, czy sierpień".
Do kina powrócił dopiero po 17 latach, nakręconym w Polsce kameralnym filmem "Cztery noce z Anną". Po latach chodzenia na kompromisy z producentami za oceanem obiecał sobie, że jeśli ma kręcić film, to wyłącznie taki, który osobiście go dotyka. "Ja chętnie powspinam się na artystyczne szczyty, ale Himalaje Hollywood to nie mój górski szlak" - mówił wtedy. Czy przeszło mu przez myśl, że osobiste, kameralne kino - nominowane do Oscara "IO", ponownie zaprowadzi go do Hollywood, które opuścił? Tym razem na sam szczyt.
Jerzy Skolimowski od początku mówił, że swoim filmem nawiązuje do dzieła Roberta Bressona sprzed sześciu dekad "Na los szczęścia, Baltazarze", opowieści o dramatycznych losach tytułowego osiołka i jego właścicielki. To jedyny film, na którym się popłakał. U Skolimowskiego osiołek jest jednak sam, skazany na łaskę i niełaskę człowieka.
Tytułowe "IO" to onomatopeja - z jednej strony imię zwierzęcia, ale i wydawany przez nie odgłos. Pierwszy raz słyszymy je w cyrku, w którym występuje osiołek, a jedyną osobą przejętą jego losem jest młoda Kasandra, (Sandra Drzymalska). Tylko od niej zwierzę doświadcza dobroci.
Dalsza wędrówka osiołka odbywa się już, niestety, bez niej. Podróż, w jaką zabiera nas Skolimowski, wiedzie przez całą Europę: od cyrku przez ośrodek dla dzieci z zespołem Downa, a potem stadion, na którym kibice dostrzegają w nim przynoszącą szczęście maskotkę, aż do włoskiego pałacu. Twórca pokazuje całą amplitudę ludzkich zachowań: od zwykłej głupoty, przez przemoc, po przebłyski dobra i współczucia. Nie liczmy jednak na happy end - ostatni etap podróży osiołka jest dramatyczny, ale przewidywalny.
Jak u Bressona surrealizm wpycha się tu w nieoczekiwanych momentach i nie jest jasne, w jaki sposób osiołek przenosi się z jednego miejsca w Europie, w kolejne. Każdy z przystanków, staje się okazją do kolejnego epizodu, w którym ledwie zarysowują się ludzkie losy, bo to nie im podporządkowana jest historia. Celowo zostały sprowadzone przez autorów scenariusza, (Skolimowski pisał go wraz z Ewą Piaskowską), do szczątkowych scen. Skolimowskiego interesuje wyłącznie to, co czuje zwierzę, dlatego śledzimy tę opowieść z jego perspektywy. Raz po raz ekranem rządzi realizm magiczny.
Losem osiołka, podobnie jak ludzkim, kieruje ślepy los. Tyle tylko, że on u kresu podróży, nic nie traci ze swojej niewinności. Dlatego ten głęboko humanistyczny film, jest swoistym manifestem w obronie tego, co pozostało jeszcze w nas niewinne. Sam reżyser mówi, że nakręcił go w obronie zwierząt.
Film Skolimowskiego wymyka się klasyfikacjom gatunkowym - najbliżej mu do traktatu egzystencjalnego. Oniryczne, hipnotyzujące zdjęcia Michała Dymka i muzyka Pawła Mykietyna, sprawiają, że doskonale obywa się bez dialogów, jak zwykle ograniczonych do minimum u tego reżysera. Począwszy od premiery w Cannes, gdzie "IO" uhonorowano Nagrodą Jury, poprzez kolejne międzynarodowe festiwale, Europejskie Nagrody Filmowe, aż po hat-trick stowarzyszeń amerykańskich krytyków filmowych, obraz Skolimowskiego sukcesywnie wspinał się po najbardziej prestiżowe wyróżnienia w branży. Nominacja do Oscara jest ich logicznym zwieńczeniem. Czy zamieni się w statuetkę, dowiemy się 12 marca.
Andrzej Wajda zwykł mawiać, że Jerzemu Skolimowskiemu, w przeciwieństwie do niego, wszystko przychodzi bez wysiłku. W rozmowie z Łukaszem Maciejewskim żalił się: "Mam takie wrażenie, że ja wszystko muszę sumiennie wypracować. Tymczasem Jerzy ma to dane przez naturę. Talent przeogromny. Jemu zawsze wszystko się udaje".
Miał na myśli nie tylko reżyserskie przedsięwzięcia Skolimowskiego, ale również scenopisarstwo, aktorstwo, poezję a przede wszystkim malarstwo, które z czasem stało się dla artysty "drugim zawodem". Ale choć wielość talentów twórcy "IO" budzi podziw, nie miał wcale życia usłanego różami. Poczynając od smutnego dzieciństwa.
Jerzy Skolimowski urodził się 5 maja 1938 roku w Łodzi, choć rodzice na stałe mieszkali w Warszawie. Wojna na zawsze zdemolowała życie wrażliwego chłopca. Najpierw bomba uderzyła w ich dom na ulicy Rozbrat. Przerażonego malca mama musiała wydobywać spod gruzów. Na zawsze zostało mu po tym lekkie jąkanie się. Mówi, że tylko, kiedy gra w filmie - znika.
Oboje rodzice zaangażowali się w konspirację. Do tego w ich mieszkaniu ukrywała się żydowska rodzina, a gestapo regularnie robiło im "naloty". We wspomnianym wywiadzie reżyser opowiadał mi:
- Ojciec należał do ZWZ i przyjął iście conradowską postawę, gdy jego siatka zaczęła wpadać. Choć nakłaniano go, by uciekł do lasu, on robił swoje jak gdyby nigdy nic. Uznał, że w ten sposób gestapo będzie przekonane, że ci, którzy wpadli, są niewinni. Gdyby rozwiązał siatkę, pewnie by ocalał. Zginął w komorze gazowej w obozie we Flossenbuergu. Scena z gazem w "Rękach do góry" to reminiscencja tamtych przeżyć.
Skolimowski mówi, że miał ponure dzieciństwo. Po wojnie zamieszkał z mamą w Otwocku i wciąż miał wrażenie, że jej przeszkadza. Ponieważ był zagrożony chorobą płuc, mama oddała go do prewentorium - zapobiegawczego sanatorium dla dzieci. Sama na całe dnie jeździła do Warszawy, a gdy wieczorem wracała, on uciekał do domu. Mówi, że nigdy nie umiała go kochać. Z czasem on przestał kochać i ją.
Po wojnie Maria Skolimowska organizowała polskie powojenne szkolnictwo i miała spore zasługi na tym polu. W 1947 roku wybrano ją na attaché kulturalnego w Pradze. I znowu była z dala od syna.
- Mama oddała mnie do szkoły z internatem w XVI-wiecznym zamku króla Jerzego z Podiebradów, trzeba przyznać znakomitej - opowiada Jerzy Skolimowski. - Z Vaclavem Havlem dzieliłem ławkę szkolną, a szefem naszej sypialni był starszy ode mnie 6 lat Miloš Forman. Walił nas po pyskach za wszystko - za źle posłane łóżko czy za bałagan. "Dam ti par facek" - straszył Forman. Wciąż wymyślał pojedynki mające ćwiczyć silną wolę. To była wspaniała szkoła, w angielskim stylu. Wyszły z niej takie osobowości, że to mówi samo za siebie. Już wtedy nieźle rysowałem i pomagałem Havlovi.
Po powrocie do Polski na dobre uaktywniły się artystyczne talenty Skolimowskiego. W wieku 20 lat miał już na koncie dwa tomiki wierszy i sztukę, dzięki czemu został najmłodszym członkiem Związku Literatów Polskich. W Domu Pracy Twórczej w Oborach Andrzej Wajda i Jerzy Andrzejewski dali mu do przeczytania scenariusz filmu o młodzieży, nad którym pracowali. Nie podobał mu się. Wyjaśnił, że młodzi końca lat 50. innych bohaterów oczekują. Na prośbę Wajdy w ciągu jednej nocy napisał konspekt scenariusza, a później wspólnie z Andrzejewskim - całość. Zagrał też niewielką rolę - boksera na drugim planie. Boks trenował z zaparciem w ramach walki z własnym fizycznym "cherlactwem".
Tak właśnie "wdepnął" w świat kina.
Tuż po maturze Skolimowski zdawał na ASP. Niestety, oblał egzaminy. - Kazano nam namalować agitki, a ja postanowiłem sobie z tego zażartować. No i doigrałem się - wspomina.
Zdał więc na UW na historię sztuki, ale inteligenckie pochodzenie sprawiło, że i tam zabrakło dla niego miejsca. Przeniósł się więc na etnografię.
Gdy szlifował scenariusz "Niewinnych czarodziejów", Wajda powiedział mu: "Powinieneś zdawać do szkoły filmowej". Z sukcesem przeszedł przez kolejne etapy egzaminów. Od razu trafił na Romana Polańskiego, który już pracował nad "Nożem w wodzie". Skolimowski namówił go, by zachować jedność czasu i miejsca akcji. Całość napisali zaledwie w trzy noce. Sukces pierwszego polskiego filmu nominowanego w 1964 roku do Oscara, był więc ich wspólnym dziełem, Skolimowski musiał jednak myśleć o własnym filmie.
Jego debiut fabularny okazał się dziełem wyjątkowym. Reżyser połączył w jeden film realizowane na przestrzeni kilku lat etiudy. Tak powstał "Rysopis", w którym grali przyjaciele ze studiów, przyszła żona i już wtedy gwiazda polskiego kina Elżbieta Czyżewska i sam Skolimowski w głównej roli. Grał chłopaka, który przerywa studia, bo wpada na pomysł, by pójść do wojska. Jego bohater nazywał się Adam Leszczyc - tak brzmiał wojenny pseudonim ojca. Dalsze jego losy pokazał w "Walkowerze".
Filmową twórczość Jerzego Skolimowskiego od początku cechował indywidualizm i szukanie własnej twarzy. Twórców wchodzących w dorosłość w latach 60. XX wieku, którzy nie poddali się zapotrzebowaniu na kino społeczne ani wpływom szkoły polskiej, nazwano "pokoleniem trzeciego kina polskiego" lub "polskiej nowej fali". Skolimowski stał się jego czołowym przedstawicielem. Porównywano jego wczesne filmy, w których stworzył bohatera nazwanego "snujem" do dzieł Godarda, który zresztą się nimi zachwycił.
Od początku patrzył na rzeczywistość PRL-u z pozycji outsidera. Nie brał w niej udziału. Władze go nie lubiły, a potem wymogły na nim rezygnację z roli aktora i w "Barierze" wystąpił już Jan Nowicki. W 1967 roku nakręcił ostatni film o losach Leszczyca -"Ręce do góry". Mówi, że ten film zdemolował mu życie. Obraz zamknął trylogię - manifest pokolenia, które ominęło wojenne bohaterstwo, z uwagi na wiek.
"Ręce do góry" to było rozliczenie z latami stalinizmu, pokazujące spustoszenie, jakiego dokonał w młodych, niegdyś pełnych idealizmu ludziach. Dla komunistycznych film władz był nie do przyjęcia. Szczytem wszystkiego była scena z transparentem, na którym studenci naklejają Stalinowi - przez pomyłkę - czworo oczu.
- Nie lubię mówić o tym filmie - opowiadał mi Skolimowski. - Gdyby nie zmuszono mnie do emigracji, robiłbym w Polsce takie filmy. Nic nie skusiłoby mnie do wyjazdu z kraju - dodawał ze smutkiem.
"Ręce do góry" to był bunt przeciwko stalinizmowi, ale Skolimowski mówi, że posunął się za daleko. Film na 13 lat trafił na półki. - Próbowałem jeszcze zawalczyć o niego. Poszedłem do Zenona Kliszki, który był numerem 2 w Polsce, zaraz po Gomułce, i z butą oznajmiłem, że jeśli film nie wejdzie na ekrany, nie widzę miejsca dla siebie w kraju - wspomina reżyser. - Kliszko na to: "Szczęśliwej drogi". I wyszedł.
Następnego dnia przysłano mi do domu paszport. Dosłownie wypchnięto mnie z kraju. Skolimowski zrozumiał, że nie zrobi już w Polsce filmu. Jego małżeństwo z Elżbietą Czyżewską, która zakochała się w amerykańskim dziennikarzu, Davidzie Halberstam, też było skończone.
- Wyjechałem w 1969 roku - mówił mi w rozmowie Skolimowski. Ale jeszcze wcześniej zdążył opowieścią o losach inteligenta Leszczyca zauroczyć Cannes. Poznał tam Jacka Nicholsona.
Są dokładnie w tym samym wieku - obaj rocznik 1938. W 1965 roku gdy spotkali się na Lazurowym Wybrzeżu, mieli po 27 lat.
- Jack, wtedy jeszcze nie gwiazda, pokazywał tam swoje pierwsze filmy w bocznej sekcji, ja miałem "Walkower" w bardziej prestiżowej. Jackowi film bardzo się podobał - opowiadał mi Skolimowski.
Włóczyliśmy się wieczorami po canneńskiej plaży, popalając trawę, co sprzyjało zacieśnianiu więzów. A potem wprost z Cannes Skolimowski pojechał na festiwal do włoskiego Pezzaro, mimo iż Ministerstwo Kultury kazało mu wracać do Polski.
- Jechałem w wagonie 3 klasy pociągiem osobowym bez grosza - wspomina Skolimowski. - Pieniądze na bilet zdobyłem, sprzedając parę butelek wódki, jakie z sobą miałem. Gdy wysiadłem w Pezzaro, dźwigając 10 pudeł taśm, ujrzałem Jacka, który gramolił się z sąsiedniego wagonu z własnymi taśmami. Obaj byliśmy goli. Mimo to spędziliśmy wspólnie kolejne 10 dni. Stąd wzięła się trwająca do dziś przyjaźń.
Skolimowski podkreśla, że mają z Nicholsonem podobne poczucie humoru. - Świetnie się rozumiemy. Po latach w końcu udało się nam spotkać na planie filmu Tima Burtona "Marsjanie atakują", w którym wystąpiłem dla Jacka - dodaje.
Nicholson także mieszka w Malibu. Jack - wielki fan drużyny Los Angeles Lakers znalazł w nim towarzysza do wypadów na mecze. Planowali też wspólny całkiem niekomercyjny film.
- Chcieliśmy zrobić "Zwycięstwo" według powieści Conrada, a Jack miał grać główną rolę. Pracowaliśmy nad pomysłem w jego domu w Aspen. Mieliśmy świetny tekst, ale nie mieliśmy praw autorskich. Miało je studio, gdzie w latach 40. nakręcono film na podstawie powieści.
Przyjaźń z Nicholsonem, właścicielem wielu obrazów Skolimowskiego, wciąż trwa.
Jeszcze nim na dobre wyjechał z kraju Skolimowski zdążył nakręcić w Belgii "Start" ("Le Depart"). Film był wielkim sukcesem i zdobył Złotego Niedźwiedzia w Berlinie. Jednocześnie otworzył mu drzwi do pracy na Zachodzie.
Początkowo reżyser zakotwiczył w Londynie. Zdołał na nowo ułożyć sobie życie. Jego żoną została aktorka z jego trylogii, urodziwa Joanna Szczerbic. Na świat przyszli dwa synowie pary - Michał i Józef, którzy po latach poszli w ślady ojca.
Nie wyszło nic z planów filmu, jaki podsunął mu Roman Polański. Niespodziewanie, on "skromny nowofalowiec", jak o sobie mówi, dostał za to propozycję nakręcenia hollywoodzkiego filmu. Jeszcze nie wiedział, że to kompletnie nie jego bajka. Film "Przygody Gerarda" był adaptacją opowiadań Arthura Conan Doyle'a z gatunku płaszcza i szpady. Realizacja tej superprodukcji przebiegła pod znakiem nieustannych konfliktów wewnątrz ekipy, a reżyser nie stracił pracy dzięki Claudii Cardinale, która brała jego stronę. Film okazał się jednak dotkliwą klęską.
Ale trzy produkcje z "okresu londyńskiego" odniosły spory sukces. Jako pierwsze powstało w 1970 roku "Na samym dnie", jeden z ulubionych filmów Davida Lyncha, opowieść o młodym chłopaku walczącym desperacko o względy starszej od siebie kobiety. Bodaj najbardziej "malarski film" Skolimowskiego. Kolejny był "Wrzask" - historia szaleńca zamkniętego w szpitalu psychiatrycznym (Alan Bates), snującego opowieść o tym, co doprowadziło do jego obłędu. Film został uhonorowany Nagrodą Specjalną Jury w Cannes. Wreszcie w 1982 roku powstała "Fucha" kręcona w domu reżysera, opowiadająca o polskich emigrantach pracujących w Londynie. Jeden z nich, (Jeremy Irons), dowiaduje się o wprowadzeniu w kraju stanu wojennego i robi wszystko, by ta wiadomość nie dotarła do pozostałych członków jego ekipy. Film otrzymał nagrodę za scenariusz w Cannes, a dla reżysera był swoistą autoterapią.
Niestety kolejny film, "Sukces jest najlepszą zemstą", który także produkował, z Michaelem Yorkiem i żoną Joanną Szczerbic, wbrew tytułowi poniósł klęskę - jeden z partnerów finansowych wycofał się z produkcji. Reżyser utracił kontrolę nad filmem i musiał sprzedać londyński dom, by spłacić bankowi długi.
Wkrótce wraz z rodziną przeniósł się do Kalifornii.
Choć sławę przyniosła Skolimowskiemu reżyseria, pamiętajmy, że jest on także aktorem, mającym na koncie role w głośnych filmach. To one pozwoliły mu przeżyć w trudnych chwilach. Zwłaszcza role w blockbusterach jak choćby "Avengers" czy dużo wcześniej "Marsjanie atakują", a wreszcie "Eastern Promises" Davida Cronenberga. W pierwszym filmie znęcał się nad Scarlett Johansson, w ostatnim grał z Vigo Mortensenem.
Dom w Malibu wymagał jednak płacenia rachunków. Żaden z filmów zrobionych za oceanem nie spełnił jego ambicji, ale pozwalał przeżyć. "Latarniowca" z narcystycznym Klausem Maria Brandauerem wspomina jako piekło, choć dostał nagrodę jury w Wenecji. Wbrew sobie zaangażował się w końcu lat 80. w komercyjny projekt z Garym Oldmanem. Po latach opowiada o nim z rozbawieniem.
- Choć film powstawał na podstawie miernej literatury klasy C, temat był dość ciekawy. Historia dotyczyła morderstwa na tle seksualnym, działo się to w Wiedniu na przełomie XIX i XX wieku. Pomyślałem, że gdy wprowadzę postaci Freuda i Junga i utopię to w psychoanalitycznym sosie, to wyjdzie w miarę artystyczny film. Miałem otrzymać gigantyczne, siedmiocyfrowe honorarium, które ustawiłoby mnie na lata. Wszystko zapowiadało się świetnie. Obok Oldmana grała Kelly McGillis. Po dwóch miesiącach uświadomiłem sobie jednak, że wziąłem na warsztat coś, co cuchnie i próbuję to wyperfumować. Poczułem niesmak.
Wrócił do Kalifornii i oświadczył agentowi, że zwraca zainkasowaną zaliczkę. Ten dostał szału.
- Wrzeszczał, że teraz on musi oddać swoją. Oświadczyłem, że jeśli mam adaptować literaturę, to z wysokiej półki. No ale jak potoczyły się losy "Ferdydurke", wiadomo - opowiada.
Siedemnaście lat milczenia to cała epoka dla zawodowego filmowca. Skolimowski - niedoszły student ASP, zawsze jednak lubił i potrafił także malować. Niechęć do robienia filmów po klęsce "Ferdydurke" , sprawiła, że zajął się malarstwem ponownie.
W zorganizowaniu pierwszej wystawy w 1996 roku w Weber Gallery w Turynie pomógł mu Julian Schnabel, malarz i wybitny reżyser, m.in. twórca filmu "Motyl i skafander".
- Poskładał moje prace w tryptyki. Zorganizował wernisaż i choć uważałem to za szaleńczy pomysł, dałem, co miałem najlepsze - wspomina Skolimowski.
Wszystko zostało sprzedane, odniósł sukces, jakiego się nie spodziewał. Uznał więc, że może zająć się malowaniem na serio.
- Miałem szereg wystaw na obu półkulach, sporo prac sprzedałem. Krytycy pisali o wystawach pochlebnie, nabrałem pewności siebie. Zdobyłem drugi zawód - opowiadał.
Jego obrazy mają w swoich kolekcjach hollywoodzkie gwiazdy. Najwięcej Jack Nicholson, ale także Leonardo DiCaprio, Dennis Hopper, Hellen Mirren. Gdy wrócił do kraju, początkowo nie miał pojęcia, czy wróci jeszcze do kina.
Powrót do Polski okazał się na szczęście również powrotem do kina. Takiego, jakie naprawdę kocha.
- W kameralnych obrazach czuję się najlepiej. Ogarniam je w pełni i mam nad nimi kontrolę. Wielkie, komercyjne projekty jakoś mi nie wychodzą - powiedział krótko po powrocie.
W Ameryce rozpadło się jego drugie małżeństwo z Joanną Szczerbic, która wcześniej wróciła do kraju. W 2012 roku Skolimowskich dotknęła tragedia: ich młodszy syn, 42-letni Józef, zmarł w Indiach z powodu sepsy. Joanna bardzo ciężko przeżyła stratę dziecka, zmarła dwa lata po synu.
Po przyjeździe Skolimowski zamieszkał wraz z życiową partnerką, zarazem współscenarzystką i producentką jego filmów, Ewą Piaskowską w środku mazurskiego lasu. Opowiadał, że kupił ten dom z myślą o ukochanym psie Bubonie, który w warszawskim mieszkaniu tracił chęć do życia. Pies niestety odszedł po jakimś czasie, choć na jakiś czas odżył na Mazurach. Następcą jego został Bufon, też owczarek. Skolimowski nie umie żyć bez zwierząt.
W 2007 roku reżyser nakręcił minimalistyczne "Cztery noce z Anną" - niezwykłą love story, która zaczyna się jak mroczny kryminał. Zainspirowała ją notatka prasowa. Bohater zachowuje się jak przestępca, choć ma dobre intencje. Film opowiadał historię Leona, który zakochuje się w pielęgniarce i obsesyjnie próbuje się do niej zbliżyć. Odurza ją środkami nasennymi i nocami zakrada się do jej pokoju. Spędza długie godziny obok śpiącej kobiety, ale zostaje złapany przez policyjny patrol.
Film został przyjęty ciepło i nagrodzony Polskim Orłem za reżyserię. Dwa lata później powstało "Essential Killing", które zachwyciło jury festiwalu z Wenecji, na czele z Quentinem Tarantino. Reżyser odebrał Nagrodę Specjalną Jury, a Vincent Gallo - Puchar Volpi dla najlepszego aktora. Skolimowskiego doceniono też w kraju - oprócz Złotych Lwów w Gdyni dla najlepszego filmu i reżysera, otrzymał cztery Polskie Orły.
Vincent Gallo zagrał tu człowieka, który chce jednego: przeżyć. To afgański więzień, który ucieka z tajnego więzienia CIA gdzieś w środkowej Europie. Skolimowski odżegnywał się w komentarzach od wielkiej polityki. Mówił o zaangażowaniu twórcy po stronie słabszego, o sytuacji gdy przeciw jednostce staje militarna potęga. W tej walce, z góry skazanej na przegraną, znajdował szansę, by mimo wszystko umrzeć jako człowiek wolny - mający po swojej stronie naturę. "IO" jest przedłużeniem tamtej myśli, bo przecież to rodzaj ekologicznego manifestu, nawołującego do zaprzestania niszczącej działalności człowieka.
W 2016 roku Jerzy Skolimowski odebrał Złote Lwy za całokształt dokonań - Lido zawsze doceniało artystyczne kino. Mówiąc: "Himalaje Hollywood to nie mój górski szlak", miał na myśli fakt, że wyżej niż wszystko inne ceni liczby w box offisie. Na szczęście Hollywood też się zmienia. Kategoria: Film Międzynarodowy, w której walczy "IO" jest tego przykładem. Wystarczy przywołać tytuły, które ostatnimi laty zdobyły złote statuetki: "Drive My Car", "Na rauszu, "Roma". Każdy z nich to kino wysokiej próby, którego próżno szukać na listach kasowych przebojów.
Bez względu na to jednak, w czyje ręce trafi Oscar dla filmu międzynarodowego, Jerzy Skolimowski już jest zwycięzcą.