Pod koniec października minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak, wspólnie z wicepremierem Jarosławem Kaczyńskim zaprezentowali założenia nowej ustawy o obronie ojczyzny. Wśród zapisów projektu jest między innymi dobrowolna zasadnicza służba wojskowa. Mimo że w tym przypadku służba byłaby realizowana przez ochotników, to wciąż wzbudza wiele emocji. Dodatkowo szybko ewoluowała w kierunku dyskusji o obowiązku, a ten pomysł ma tyle samo zwolenników, co przeciwników. Argumentów nie brakuje żadnej ze stron.
Dziś zgodnie z od lat obowiązującymi przepisami prawa, obligatoryjna zasadnicza służba może też funkcjonować w przypadku zagrożenia bezpieczeństwa kraju. W tej sytuacji prezydent, na wniosek Rady Ministrów, może ogłosić pobór.
Gdy o tym mówię, Andrzej Frost klnie pod nosem. Siedzi na stołku w swoim warsztacie, w rękach ma klucz, a ręce w czarnym smarze. Wstaje, znowu klnie, podchodzi do samochodu z otwartą maską i wraca do dłubania w silniku. Dłubie i cały czas przeklina. Psioczy na pobór, na armię. Zna ją aż za dobrze.
W 1979 roku Andrzej miał 20 lat. Na głowie kręcone, kruczoczarne włosy, z których teraz niewiele już zostało. Wtedy, na jesień, dostał wezwanie do wojska. Stawił się w oddziale WKU w jego rodzinnym Opolu. Dostał przydział do czołgów, do 11 Dywizji Pancernej w Żaganiu. Z przydziału się ucieszył. Od zawsze lubił samochody. Im większe, tym lepsze. Jak maszyna jest duża, to czuć jej moc, energię. Czołgi dobrze z tym korespondowały.
Kiedy dotarł do jednostki, dostał mundur, komplet odzieży, buty, pas i plecak. Cholerny plecak. Przy okazji odbioru plecaka pierwszy raz spotkał kaprala Pydzika. W plecakach układano większość żołnierskiego ekwipunku, według kaprala zawsze układano źle. Pierwszego dnia w jednostce, przed apelem, kadeci mieli odłożyć plecaki w izbie wojskowej. Kiedy Andrzej odkładał swój, do izby wszedł kapral.
- Kocie, który twój plecak? - zapytał.
Andrzej, słysząc starszego stopniem żołnierza, posłusznie wskazał swój tobołek.
- Otwieraj - zażądał niewysoki, ale dobrze zbudowany kapral. Nie mógł być wiele starszy od Andrzeja. Z twarzy przypominał szeregowego, ale pewność głosu równa była generałowi.
Otworzył plecak, pokazał zawartość.
- Źle. Wywal wszystko i układaj jeszcze raz.
Andrzej wywalił i ułożył.
- Źle. Jeszcze raz.
Andrzej układał plecak jeszcze cztery razy. Kaprala wyraźnie śmieszyła cała sytuacja. Jednak w końcu się znudził i poszedł w swoją stronę. Andrzej pobiegł na zbiórkę. Spóźnił się. Za karę biegał wkoło placu apelowego dodatkowe okrążenia.
To nie był najlepszy dzień w życiu Andrzeja. Koszary wydawały się obce, nikogo nie znał. Poznać nie miał specjalnej okazji, bo karne okrążenia biegał sam. Jednak zbliżała się noc i młody żołnierz liczył, chociaż na odpoczynek. O 22:00 wygrywano na trąbce capstrzyk - sygnał ciszy nocnej. Wszyscy mieli być już w łóżkach. Zasady trochę przypominały więzienie, ale przynajmniej było cicho, ciepło i nie trzeba było biegać.
Minęło 15 minut. Drzwi do sali otworzyły się z hukiem.
- Wstawać koty, kurwa wstawać - ryczał ktoś i rękami zrywał chłopców z łóżek. Oni już lekko zaspani zrywali się na nogi. Kto krzyczał? Nie wiadomo. Ale to są koszary wojskowe, więc na pewno ktoś, komu krzyczeć wolno. Popychani wybiegali na korytarz.
- Sprzątać korytarz. Już. Zapierd**** - ryczał do rozbudzonych żołnierzy już nieanonimowo kapral Pydzik. - Będziecie latać z prędkością słońca, na wysokości lamperii - wrzeszczał tak, że niektórzy z dziwnym grymasem na twarzy próbowali zasłonić uszy.
Lamperie, nie wiadomo dlaczego, w szkołach, więzieniach i koszarach maluje się mniej więcej na wysokości szyi. Kapral słowa dotrzymał. Żołnierze mieli biegać, sprzątając i to biegać tak szybko, żeby pochylona sylwetka nie wykraczała ponad lamperię. Biegali tak do czwartej rano. Kapral i jego koledzy, jak się okazało też kaprale oraz jeden plutonowy, znudzili się i poszli spać. To oznaczało, że iść spać mogą też koty. Do porannego apelu zostały im dwie godziny.
Mijały kolejne dni. Noc była gorsza niż dzień. W nocy na kompanii nie było żołnierzy zawodowych, szli spać do domów. Zostawał tylko podoficer dyżurny, któremu było wszystko jedno. Wtedy kompanią rządził kapral Pydzik. Zawsze miał niedopiętą bluzę mundurową. W wojsku wszystkie guziki muszą być zapięte, ale u kaprala nie były. To była oznaka jego władzy. Jeżeli ma rozpięte guziki, to może krzyczeć. Może wywalać plecaki, budzić w nocy, popychać. Może kazać meldować bezsensowne rzeczy i potem śmiać się z tego wniebogłosy.
Pydzik w wojsku był tylko rok dłużej niż koty, którymi gardził. Ale tak działało wojsko. Sam rok temu dostawał w dupę, ale tych, którzy go gnębili, już nie ma, bo zasadnicza służba wojskowa trwa dwa lata. Teraz został on i to on z tej służby jest najstarszy stopniem. Teraz on może dawać w dupę innym, a w ślad za nim wszyscy inni kaprale.
Od rozpoczęcia służby Andrzejowi mijały właśnie dwa miesiące. Teraz miał złożyć przysięgę wojskową. Przez ostatnie kilka tygodniu nauczył się jeździć czołgiem. To była jego jedyna przyjemność w tym całym wojsku. Wsiadał, odpalał silnik i cały świat drżał.
Przesuwał wajchy i ważąca 36 ton bryła ruszała do przodu. W huku silnika słyszał muzykę. Ten huk był kojący, miał swój rytm. Kiedy go słyszał, świat był, taki jak być powinien. W huku robił to, co lubił najbardziej. W huku nie było problemów, nie było strachu przed nocą, nie było wrzasków kaprala Pydzika.
Mówi się, że żołnierz bez przysięgi jest "nieświadomy". Nie można go karać za niewykonanie rozkazu. Prawdziwym żołnierzem czyni przysięga. To święto. Karabin na piersi, mundur odprasowany, świecące od pasty buty. I ten chór setek gardeł. "Ja obywatel Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej..." potem już leci samo. Nie trzeba powtarzać roty za oficerem, każdy zna na pamięć.
Dla Andrzeja przysięga była nadzieją, że koszmar nocy się skończy. "Świadomym" żołnierzem już chyba nie można tak gardzić. "Świadomy" żołnierz to jest coś. Rzeczywistość jednak znów go rozczarowała. "Świadomy" żołnierz podlega całkowicie armii. Staje przed wojskowym sądem i oskarża go wojskowa prokuratura. Armia zaś, staje się właścicielem żołnierza.
Było jeszcze gorzej. Pydzik wyśmiewał Andrzeja nie tylko w nocy, ale też w dzień. Każdy dzień. A armii, swojej właścicielce, niełatwo się poskarżyć. Od takich spraw teoretycznie był oficer polityczny. Ale Andrzej słyszał, że jak się poskarży, będzie jeszcze gorzej. Bał się, nie chciał ryzykować. W międzyczasie stał się ofiarą kompanii. Pydzik się uwziął. Wyzywał go, popychał, wyśmiewał. W dzień, w nocy, kiedy tylko miał ochotę. Było coraz gorzej. Andrzej jedyną przyjemność czerpał z krótkich chwil snu i jazdy czołgiem. Fantazjował, że swoimi szerokimi gąsienicami rozjeżdża kaprala.
Z radością przyjął wiadomość o wiosennych ćwiczeniach poligonowych 1980. Więcej poligonu to po pierwsze mniej czasu w koszarach, a więc mniej styczności z kapralem, a po drugie to więcej jazdy czołgiem. Rzeczywiście tak było. Czołgiści ćwiczyli od rana do nocy. Czasem też w nocy, co Andrzej lubił najbardziej. Albo spanie na poligonie, z dala od Pydzika.
W końcu, podczas jednego z symulowanych ataków, czołgiści ćwiczyli strzelanie w ruchu. Czołg jechał szybko, nawet 50 km/h. Andrzej kierował i robił to świetnie, ale w pewnym momencie, kiedy dowódca właśnie dał rozkaz do strzału, nie zauważył rowu przed jedną z gąsienic. Musiał szybko się czegoś przytrzymać. Prawa ręka znalazła coś do trzymania w górze kabiny. Nie było czasu myśleć. Czołgiem zatrzęsło, huknęło działo. Gruchnęło i trysnęła krew. Zapadła dziwna cisza, bo cisza w czołgu jest zjawiskiem co najmniej niepospolitym. Andrzej nie słyszał nic. Widział za to twarz dowódcy i działonowego, którzy pochyleni nad nim próbowali wyciągnąć go z ciasnej kabiny. Wywlekli go na piasek. Andrzej dopiero teraz zorientował się, że czołg stoi. Niedobrze. Nie wolno zatrzymywać się podczas ataku. Spojrzał w lewo, za rękę trzymał go działonowy. Spojrzał w prawo, tę rękę trzymał dowódca. Była cała we krwi. Dowódca też już był cały we krwi i próbował obwijać czymś dłoń Andrzeja. Patrzył jeszcze chwilę na swojego dowódcę, by po chwili zamknąć oczy. Zemdlał.
Nie wiedział, ile minęło czasu. Obudził się w szpitalu. W jasnej pościeli, na miękkiej poduszce. Skojarzyło mu się z niebem. Ale to nie było niebo. Okropnie bolała go ręka. Bolała go tak bardzo, że ból przenosił się na całe ciało. Przyszedł lekarz. Powiedział, że kiedy w czołgu działo odbiło po wystrzale, zmiażdżyło Andrzejowi dwa palce. Trochę tam uratowali, ale dwa palce już zawsze będzie miał krótsze.
Żołnierz bardzo się tym przejął. Jak teraz salutować? Jak się witać? Jak dotykać kobiecej piersi? Czy w ogóle jakaś kobieta będzie chciała, by jej piersi dotykała ręka bez dwóch palców? Andrzej szybko wracał do rzeczywistości. Szybko też znalazł pozytywy nowej sytuacji. Miał w szpitalu spędzić jeszcze kilka dni, a resztę z dwóch tygodni chorobowego przeleżeć w domu. Nie w żagańskich koszarach, tylko w prawdziwym domu. Tam, gdzie jest mama i jej rosół z kury. I na pewno nie ma kaprala Pydzika.
Na tej swojej chorobowej przepustce spotkał kolegę. Jarek też teraz służył, też był szeregowym i też miał przepustkę. Ale nic mu się nie stało tak jak Andrzejowi, tylko dostał tydzień wolnego, bo połączył generała z żoną. Był łącznościowcem w Szczecinie, w Pomorskiej Brygadzie Wojsk Ochrony Pogranicza. Opowiadali sobie o wojsku. Jarek chętnie, Andrzej niemrawo. Jarek śmieszne anegdoty, Andrzej przeważnie o kapralu Pydziku. Te opowieści nie podobały się Jarkowi, a ponieważ byli przyjaciółmi, obmyślili plan.
Andrzej wrócił do Żagania. Pydzik prześladował go teraz jeszcze bardziej, bo brak dwóch palców był nowym, niecodziennym powodem do szykan.
- Jak będziesz teraz walił gruchę kocie? - wołał za nim kapral, a cała kompania ryczała ze śmiechu. I tak Andrzej był w coraz gorszym stanie. Pydzik z niego szydził, bez sprawnej ręki nie chcieli, by kierował czołgiem. Jeszcze nigdy Andrzej nie czuł się tak bezradny, tak niepotrzebny. Zdawało się, że jego istnienie straciło resztki sensu.
W tym czasie Jarek szukał kodów. Przez okno prawie widział morze, bo Szczecin jest prawie nad morzem. Tak naprawdę nie widział go ani trochę, ale kiedy zachodziło słońce, lubił myśleć, że promienie rozbijają się o fale Bałtyku. Wtedy jednostki wojskowe łączyły się ze sobą za pomocą kodów. Jego jednostka to była SUMATRA. W książce kodów szukał dywizji pancernej z Żagania. Kiedy znalazł, zadzwonił do wojskowej centrali w Warszawie. Tam odbywały się przekierowania. Dzięki temu szczecińska SUMATRA mogła połączyć się z żagańskim BOLERO. Jednak oficer dyżurny w Żaganiu, w pierwszej kolejności w słuchawce nie słyszał głosu z Pomorza, tylko oficera łącznikowego w warszawskiej centrali. Dopiero gdy był już wystarczająco przerażony niecodziennym telefonem, w słuchawce odezwał się porucznik jakiś tam z jednostki w Szczecinie.
- Dajcie mi obywatelu szeregowego Frosta. Andrzeja Frosta - zażądał z pewnością godną porucznika Jarek.
Oficer dyżurny przekazał telefon i wtedy Jarek i Andrzej ucięli sobie miłą pogawędkę o tym, co będą robić, jak wyjdą z wojska. W tym czasie żagański oficer dyżurny już plotkował z kolegami, że do kota bez palców zadzwonił jakiś ważny porucznik z centrali.
Żagańska kompania uznała, że Andrzej ma ważnego znajomego. To dało mu dwa tygodnie spokoju. Wydawało się, że plan działa. Nawet Pydzik odpuścił. Ale dni mijały i jednostka powoli zapominała o telefonie z centrali.
Któregoś wieczoru w sali, w której spał Andrzej, czekał kapral Pydzik. Kazał nalać wody do konewki i podlewać kwiaty na parapecie.
- Obywatelu kapralu, ale tu nie ma żadnych kwiatów - meldował zgodnie z prawdą Andrzej.
Pydzik był jednak nieugięty. Andrzej nalał więc wody, podszedł do okna i zaczął podlewać niewidzialne kwiaty. Woda lała się po parapecie i spadała na podłogę. Pydzik instruował Andrzeja, które kwiaty jeszcze podlać, a następnie wybuchał śmiechem.
- Kocie jeb***, co ty ku*** lejesz wodę na parapet - wrzeszczał na Andrzeja.
Potem żołnierz musiał wycierać parapet i podłogę. Nowa zabawa bardzo spodobała się kapralowi. Spodobała się do tego stopnia, że powtarzał ją kilka razy dziennie. W końcu Andrzej nie wiedział już, czy na parapecie są kwiaty, czy ich nie ma. Myślał, że oszalał.
Myślał też, że ma już dość.
Jednym z wojskowych obowiązków jest stanie na warcie. Na wartę bierze się karabin z ostrą amunicją. To akurat miała być nocna warta. U szefa kompanii Andrzej odebrał KBK AK - czyli popularnego "kałacha" i przydział amunicji. Dwa magazynki. Jeden do broni, drugi do ładownicy. Sprawdził, czy na pewno pociski są w środku. Jeżeli były, to na szczycie wygiętego magazynka, w niewielkim oczku było widać złotą spłonkę. Była. Andrzej poszedł na wartę.
Stał sam na swojej strażnicy. Patrzył trochę na las i trochę na ziemię. Myślał o kwiatkach na parapecie. Zastanawiał się, czy jest wariatem. Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Nie był zły. Był zmęczony. Tak okropnie zmęczony. KBK AK wisiał mu luźno na plecach. Zdjął go. Obejrzał z każdej strony i rozejrzał się wokół. Było bardzo cicho. Tak cicho jak wtedy, kiedy jego ukochany czołg zmiażdżył mu palce. Już wiedział, co się stanie. To była dokładnie ta sama cisza.
Odbezpieczył karabin. Przeładował. Położył palec na zimnym cynglu. Rozejrzał się jeszcze wkoło. Nikogo nie widział. Jeszcze raz pomyślał, czy jest wariatem. Znów poczuł się tak bardzo zmęczony. Powoli, powolutku naciskał na spust. Był bardzo oporny. Przykładał coraz więcej siły. Zamknął, zacisnął oczy. Nacisnął jeszcze odrobinę mocniej. Ciszę przerwał wystrzał.
Tym razem Andrzej wiedział, że to nie niebo. Już tu przecież był. Lekarz przyszedł zobaczyć co ze stopą, bo w stopę właśnie postrzelił się żołnierz. Nie było bardzo źle, ale do końca życia będzie utykał. Tak powiedział lekarz. Andrzejowi było wszystko jedno. Nie musiał podlewać kwiatów. Potem przyszedł prokurator. Pytał o postrzelenie, o karabin. Zadawał mnóstwo pytań, ale na końcu sam zasugerował, że Andrzej bawił się bronią, czyli to był przypadek. Ukręcili sprawie łeb.
Żołnierz leżał w szpitalu i pewnego dnia odwiedził go jeden z kaprali, którzy razem z Pydzikiem go gnębili. Mówił, że właśnie wychodzi z wojska. Przepraszał i pytał, czy Andrzej ma mu za złe. Przyznał, że trochę przesadzili, ale przecież tak jest zawsze. Koty trafiają do wojska i dostają w dupę. Potem rosną, zostają kapralami i w dupę dostają następni. Tak w kółko. Wojsko to inny świat. Tak się usprawiedliwiał. Świat dzikości i instynktów. Świat zwierząt.
W końcu Andrzej musiał wrócić do jednostki. Został mu jeszcze rok służby. Wiedział, że nie wytrzyma. Wtedy zlitował się nad nim kolega z kompanii. Powiedział, że może napisać podanie do dowództwa i zamienić rok wojska na dwa lata w kopalni. Napisał od razu. Przyjęli podanie. Podobno przyjmowali wszystkie, bo do kopalni nikt nie chciał iść. Kiedy się pakował, przez okno widział kaprala Pydzika. Wchodził na kompanię. Andrzej podniósł swoją torbę i szybko zbiegł klatką schodową. Stanął twarzą w twarz z Pydzikiem. Ruszył do przodu i szturchnął go ramieniem. Wyszedł z budynku. Nie słyszał wołania, nie słyszał szykan. To go już nie dotyczyło. Opuszczał ten zły, chory świat. Nie czuł się wariatem. Pierwszy raz tutaj wiedział, co robi.
Tydzień później trafił do Kopalni Węgla Kamiennego "Andaluzja" w Piekarach Śląskich. Spędził tam dwa lata. Praca był ciężka, ale ciekawa. W głębinowej kopalni zjeżdża się głęboko pod ziemię, do innego świata. Nie ma tam żadnych kwiatów. Andrzej od jakiegoś czasu zauważał, że widok kwiatów prowokował w nim złe wspomnienia. Za to w kopalni jest kombajn, który tłucze ściany, mieli i taśmą przesuwa urobek. Świat kopalni jest głośny, ciepły, wręcz gorący i cały drży. Jak wielka maszyna. To podobało się Andrzejowi.
Po kopalni jeździł ciężarówką. Zrobił prawo jazdy i woził maszyny budowlane. Potem jeździł szambiarką. Ostatecznie za liche oszczędności otworzył niewielki warsztat, który prowadzi do dziś.
Warsztat jest jego jedyną przyjemnością. Nigdy się nie ożenił. Nawet nie próbował. Wstydził się swojego utykania, blizny na stopie, swojej prawej ręki bez dwóch palców. Przez to nigdy nie mógł przytulić swojej wyobrażonej żony i nigdy nie uczył chodzić wyobrażonego syna. Nigdy też nie podlewał kwiatów. W jego domu i warsztacie nie było ani jednej sadzonki.
Siedzieliśmy już z Frostem dłuższą chwilę. Silnik, który raz po raz skupiał całą jego uwagę wydawał się być naprawiony. Przynajmniej takie wrażenie sprawiał Frost. Przestał w nim dłubać, dokręcać, odkręcać, zamieniać kolejne elementy. Tutaj wszystko było proste. To zepsute, to trzeba naprawić. Nie da się naprawić, to wymienić na nowe. Mężczyzna za chwilę zacznie naprawiać kolejny silnik, potem następny i jeszcze jeden. Te silniki to całe jego życie. Nie oznacza to jednak, że jest to życie pełne i szczęśliwe. Silniki, nad którymi Frost w pełni panuje, rekompensują to, nad czym zapanować nie może. Zły los, przypadek i chory system zasadniczej służby wojskowej zniweczył tak wiele planów, tak młodego wtedy człowieka. I dziś człowiek ten musi żyć życiem zastępczym. Jest ofiarą systemu, niedostatecznych procedur, niewiedzy i nieodpowiedzialności władzy za ludzkie życie. Czas nie leczy wszystkich ran. Czas nie odda Frostowi tego, co stracił. Nie odda wszystkim tym, których Frost jest symbolem. Wszystkim tym, którzy nie poradzili sobie w patologicznym systemie wojska, którzy nie otrzymali żadnej pomocy, których zawiodło ich własne państwo. Zawiodło ich wtedy, kiedy służyli mu w najgłębszym tego słowa znaczeniu.
Dane personalne zostały zmienione na prośbę bohaterów.