Społeczną działalność księdza Wyszyńskiego można podsumować krótko: niedaleko padło jabłko od jabłoni. Jego ojciec, Stanisław Wyszyński, był bowiem społecznikiem pełną gębą - na co dzień organista mazowieckiej wsi Zuzela, służył pomocą chłopom w przeróżnych sprawach. Od formułowania urzędowych pism, przez organizowanie straży ogniowej i teatru ludowego, po stworzenie parafialnej ochronki. Nieraz pomagał też włościanom, pracując fizycznie i dbał, aby jego dzieci szanowały ten rodzaj pracy.
Przykładem budowa kościoła w Zuzeli, którą koordynował Wyszyński senior. Prócz nadzoru nad pracami, zdarzało mu się osobiście murować, a gdy wszystkie cegły na rusztowaniach zostały wykorzystane, prosił o pomoc dzieci. - Przychodziły "wici" do szkoły, a wtedy przybiegaliśmy na plac budowy i pod kierownictwem murarzy dźwigaliśmy cegły z dalekich pryzm pod schody prowadzące na rusztowanie. Wyżej już nie wolno było iść ze względu na bezpieczeństwo - relacjonował po latach prymas.
Rodzice wpajali Stefanowi i jego rodzeństwu szacunek do pracy, ale przede wszystkim dbali o ich religijność. Każdy dzień rodzina kończyła wspólną modlitwą - pacierzem i różańcem, a Stefan już w wieku pięciu lat został ministrantem. Dodajmy, że zarówno Stanisław Wyszyński, jak i jego żona, Julianna, głęboką czcią otaczali Maryję - w domu centralne miejsce zajmowały obrazy Matki Boskiej Częstochowskiej, Ostrobramskiej i Nieustającej Pomocy. Stąd brał początek kult maryjny, promowany przez prymasa w latach PRL.
Wychowanie religijne łączyło się przy tym u Wyszyńskich z wychowaniem patriotycznym. Na domowym stole, prócz krzyża, gościła pozytywka z melodią “Mazurka Dąbrowskiego", a rodzinna biblioteka obejmowała Biblię, żywoty świętych, ale i książki Mickiewicza oraz Kraszewskiego. W zuzelskim domu młody Stefan mógł też podziwiać portrety Tadeusza Kościuszki i Józefa Poniatowskiego. Do tego doszło potajemne, nocne sprzątanie pobliskich mogił powstańców styczniowych, w którym Wyszyński uczestniczył kilkukrotnie, wraz z ojcem i zaprzyjaźnionymi mieszkańcami Zuzeli.
Niestety, w miarę beztroskie dzieciństwo Stefana zakończyło się w 1910 roku - w listopadzie, miesiąc po porodzie czwartej córki, zmarła jego matka. W dodatku, tuż przed jej śmiercią, młody Wyszyński pożegnał się ze szkołą, i to w dramatycznych okolicznościach. Pewnego dnia Stefana chciała bowiem zabrać z lekcji siostra, ale napotkała stanowczy opór nauczyciela. Nie pomogły tłumaczenia, że potrzebuje go umierająca matka - pedagog zablokował drogę Wyszyńskiemu i wywiązał się następujący dialog: - Mam dość nauki pana profesora. - To więcej do szkoły nie przychodź! - Już więcej nie przyjdę!".
Stefan pokazał charakter, ale ceną był dwuletni odpoczynek od szkoły - w tym czasie ojciec zapewnił mu prywatne lekcje w domu. W 1912 roku przebrnął przez egzaminy do państwowego gimnazjum im. Mikołaja Reja w Warszawie, ale w placówce nie spędził ani dnia nauki. Jako Polak i katolik, pochodzący z niezbyt zamożnej rodziny (w stosunku do polskich i rosyjskich elit) - pamiętajmy, że były to czasy zaborów - nie został przyjęty i ostatecznie znalazł się w prywatnym, męskim gimnazjum im. Wojciecha Górskiego. Niestety, po wakacjach w 1915 roku nie było mu dane tam wrócić.
Ówczesne lato Stefan spędził w mazowieckim Andrzejewie (tam od kilku lat mieszkał Stanisław Wyszyński z dziećmi i drugą żoną), a w międzyczasie tamtejsza droga do Warszawy została przerwana przez front rosyjsko-niemiecki. Mało tego, Wyszyńscy byli świadkami spalenia Andrzejewa przez wycofujących się Rosjan, a ich dom cudem ocalał z pożogi. Niemniej, tragiczne przeżycia tylko zahartowały Stefana - nastolatek przeniósł się do męskiego gimnazjum w Łomży, a tam zaangażował w działalność patriotyczną.
Miała ona związek z (zakazanym przez zaborców) harcerstwem - w szeregi skautów Wyszyński wstąpił jeszcze przed 1914 rokiem. Dwa lata później jego łomżyńska drużyna harcerska weszła we współpracę z Polską Organizacją Wojskową, a kontakty zaowocowały wspólnymi manewrami w 1917 roku. Niestety, o całej akcji dowiedzieli się Niemcy, którzy ukarali Stefana i jego kolegów chłostą. Była to bolesna nauczka - na każdego z konspiratorów spadło kilkanaście uderzeń pejcza.
Podczas nauki w Łomży Wyszyński musiał zmagać się też z wszechobecnym głodem - sytuację tylko częściowo ratowały paczki żywnościowe od ojca i macochy. Przykre doświadczenia nie zachwiały jednak jego wiary, wręcz przeciwnie - latem 1917 roku oznajmił ojcu, że chce kontynuować naukę w seminarium. Stanisław z przekąsem, ale się zgodził na to. Tak jego syn trafił do Liceum im. Piusa X we Włocławku. Placówka ta pełniła rolę niższego seminarium duchownego.
Przekraczając rogatki Włocławka, Wyszyński znalazł się w sercu średniomiejskiego kapitalizmu, z jego wszelkimi wadami i zaletami. Miasto liczyło około 40 tys. mieszkańców i było znane m.in. z fabryki celulozy, prężnie rozwijał się tu też przemysł ceramiczny i chemiczny. Nierzadko, dodajmy, kosztem robotników, o których prawa kilkanaście lat później walczył nasz bohater... Póki co, dni, tygodnie i miesiące poświęcał nauce, aż w 1920 roku przyszła pora na maturę. Wyzwanie nie lada, bo przyszły prymas zdawał egzaminy z tak różnych przedmiotów, jak literatura polska, matematyka, kosmografia czy anatomia.
Udało się i jesienią Wyszyński został studentem miejscowego Wyższego Seminarium Duchownego. Niewiele jednak brakowało, aby jego plany pokrzyżowali bolszewicy, którzy w krytycznych dniach Bitwy Warszawskiej doszli pod Włocławek. Polacy obronili miasto, ale Armia Czerwona zdążyła przepuścić ostrzał artyleryjski - jej pociski trafiły m.in. w katedrę i pałac arcybiskupi. Co robił w tym czasie absolwent Liceum im. Piusa? Zapadł na gruźlicę i kurował się w Andrzejewie, niestety choroba miała jeszcze dać o sobie znać.
O ile poziom intelektualny seminarium we Włocławku nie pozostawiał wątpliwości - placówka należała do wiodących w kraju - o tyle warunki życia przypominały szkołę przetrwania. Klerycy mieszkali w niedogrzanych pokojach, odżywiali się nędznie, a ponurą normą były zachorowania na wszawicę, świerzb czy tyfus. Dla pełni obrazu trzeba dodać, że codzienność w seminarium nie odbiegała specjalnie od sytuacji życiowej milionów Polaków - kraj odbudowywał się po zniszczeniach wywołanych I wojną i konfliktem z Sowietami.
Jakim studentem był kleryk Wyszyński? Pilnym, ale i aktywnym - działał w Bractwie Abstynenckim (został nawet jego prezesem), do tego zaangażował się w redagowanie pisma seminaryjnego. Trzeba też dodać przymiotnik "chorowity" - niewyleczona gruźlica dawała mu się we znaki na tyle, że został wysłany na letnie praktyki do parafii w Licheniu. Tam mógł liczyć na lepsze powietrze i obfitsze posiłki, wydawało się, że dojście do zdrowia jest kwestią czasu. Wydawało, bo w 1924 roku, tuż przed święceniami, znowu zaniemógł.
Trafił do włocławskiego szpitala z podejrzeniem tyfusu, dopiero po kilku dniach okazało się, że przechodzi ciężkie zapalenie płuc. Po jakimś czasie Wyszyńskiego udało się na tyle podleczyć, że przyjął sakrament kapłaństwa, ale później niż koledzy, w sierpniu 1924 roku. Radość z rozpoczętej drogi mąciło niestabilne zdrowie - później przyznawał, że gdy podczas ceremonii leżał krzyżem, a nad nim odmawiano Litanię do Wszystkich Świętych, chciał jak najdłużej pozostać na posadzce. Bał się, że nie będzie w stanie wstać o własnych siłach.
Po święceniach ksiądz Wyszyński pozostał we Włocławku jeszcze rok, jako wikary tamtejszej katedry. Stopniowo powrócił do fizycznej formy i nie próżnował - odprawianie mszy to tylko jedno z jego ówczesnych zajęć. Uczył religii w szkole działającej przy fabryce celulozy, prowadził też lekcje w ramach kursów wieczorowych dla pracującej młodzieży. Pierwsze lody z robotnikami zostały więc przełamane, ale to nie koniec. Naszego bohatera widzimy również jako redaktora dziennika diecezjalnego "Słowo Kujawskie".
Na łamach tego pisma późniejszy prymas niejednokrotnie ujawniał publicystyczny pazur. Weźmy choćby tekst ze stycznia 1925 roku, poświęcony 400. rocznicy hołdu pruskiego. Ksiądz Wyszyński otwarcie stwierdzał w nim, że istnienie Wolnego Miasta Gdańska to dziejowa niesprawiedliwość i pruski cios w polską rację stanu. "Ten, który przed wiekami leżał w prochu pod potęgą orła białego, teraz pluje w twarz temu, który go z pyłu podźwignął". Wkrótce musiał jednak odłożyć na bok pisanie felietonów.
Powód? Kolejnym przystankiem na drodze Wyszyńskiego stał się Lublin, gdzie rozpoczął studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Tu do głosu doszły zainteresowania losem robotników - ksiądz zamierzał studiować nauki społeczno-ekonomiczne i dopiero pod wpływem profesora KUL, ks. Antoniego Szymańskiego, zdecydował się na prawo kanoniczne. Niemniej, uczęszczał też na wykłady dotyczące gospodarki, w tym z cyklu "Kapitalizm i kolektywizacja" - prowadzone, co ciekawe, przez samego Szymańskiego.
O skali jego zainteresowania kwestią robotniczą dobrze świadczy aktywność pozawykładowa. Często widziano go z kodeksem pracy w ręku, czytał też polskie ustawy dotyczące tematyki społecznej. Wiemy, że dzięki księdzu Aleksandrowi Wójcickiemu, rektorowi Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, Wyszyński był w stałym kontakcie z biurem Międzynarodowej Organizacji Pracy w Genewie. Wreszcie, zaangażował się w prace akademickiego stowarzyszenia "Odrodzenie", silnie akcentującego potrzebę prochłopskich i prorobotniczych reform w duchu Ewangelii.
Z uwagą na zainteresowania doktoranta spoglądał jeden z wykładowców, ksiądz Władysław Korniłowicz. Wyszyński określał go później jako jednego ze swoich duchowych ojców i to dzięki Korniłowiczowi otrzymał stypendium na podróż naukową po Europie. W latach 1929-1930 odwiedził m.in. Austrię, Francję, Włochy i Niemcy, wszędzie słuchał wykładów z zakresu katolickiej nauki społecznej, kontaktował się też z przedstawicielami chrześcijańskich związków zawodowych. Wyprawa zaowocował książką "Dzieło kardynała Ferrari", w której opisywał działalność arcybiskupa Mediolanu na rzecz robotników.
Po zakończeniu europejskich wojaży ksiądz (już doktor) Wyszyński wrócił na Kujawy, gdzie pełnił posługę do wybuchu II wojny światowej. Najpierw w Przedeczu Kujawskim, z czasem osiadł we Włocławku, który w pierwszej połowie lat 30. doczekał się miana "czerwonego miasta". Wielki Kryzys sprawił, że Włocławek zaroił się od bezrobotnych, a robotnicy, którzy nie stracili zatrudnienia, pracowali po kilkanaście godzin na dobę, nieraz z pensją wypłacaną w ratach. Efekt? Coraz większe wpływy zdobywali wśród nich socjaliści i komuniści. Ci ostatni nawoływali wprost do krwawej rozprawy z właścicielami fabryk.
Przyszły Prymas Tysiąclecia postanowił dać odpór tym zapędom, promując wśród robotników chrześcijańskie poglądy na społeczeństwo. Sprowadzały się one do potrzeby głębokiej korekty kapitalizmu i radykalnej poprawy warunków pracy w fabrykach, przy zachowaniu prywatnej własności przemysłowców. Wyszyński zdawał sobie sprawę, że gospodarka rynkowa w ówczesnej formie pogłębia nierówności społeczne i uważał, że jeśli nie zostanie zreformowana, w Polsce może dojść do rewolucji.
Zło kapitalizmu duchowny upatrywał przede wszystkim w nienasyconej pogoni fabrykantów za bogactwem i wynikającemu z tego wyzyskowi. Na dowód kilka cytatów z jego artykułów: "sprawcą bezrobocia i nędzy są ludzie, którzy [...] dowodzili, że nie Bóg, ale przedsiębiorca jest panem życia gospodarczego", "cała wystawność i luksus współczesny jest udziałem uprzywilejowanych, którzy korzystają zeń na oczach ploretariatu z właściwą [...] dorobkiewiczom beztroską i gruboskórnością", "w kapitalizmie [...] robotnik jest tylko siłą, czynnikiem produkcji [...], czynnikiem drugorzędnym".
Równie mocno, a nawet bardziej, krytykował komunizm, który nie stanowi recepty na patologie wolnego rynku, ale "odziera człowieka z tego wszystkiego, co stanowi o godności osoby ludzkiej". Przyszły prymas pisał, że w systemie komunistycznym "jednostkę uważa się jedynie za kółko w mechanizmie zbiorowym" i "kolektyw odbiera jej swobodę stanowienia o sobie, odzwyczaja od decyzji". Rewolucja społeczna niesie natomiast ze sobą "bezlitosną likwidację całego szeregu warstw społecznych" i "niszczy przeszłość w jej głównych i istotnych zasadach raz na zawsze".
Łącznie w latach 1930-1939 spod pióra Stefana Wyszyńskiego wyszło 413 artykułów, w zdecydowanej większości poświęconych robotnikom, ale też chłopom. Późniejszy kardynał był bowiem zwolennikiem reformy rolnej i dał temu wyraz, np. podczas wykładu wygłoszonego w 1937 roku w Płocku. Stwierdził wówczas, że "wieś polska nie uspokoi się, jak długo ten przedmiot wielkiej pożądliwości społecznej [ziemię - przyp. red.] będzie miała przed oczyma". Jak wyobrażał sobie tę reformę? Zgodnie z nauczaniem Kościoła, miałaby ona ewolucyjny, ale stanowczy charakter - ziemianie straciliby znaczną część gruntów za odszkodowaniem.
Wykłady i artykuły to jednak tylko jedna strona medalu, najważniejsze były praktyczne działania Wyszyńskiego wśród robotników. Duchowny nieraz pośredniczył w kontaktach między nimi a właścicielami fabryk, interweniując w nawet pozornie błahych kwestiach. Zdarzyło się na przykład, że poprosił jednego z fabrykantów o regularne zaopatrywanie wszystkich pracowników w mydła i ręczniki. Innym razem wymógł na pracodawcy zgodę na powieszenie w hali fabrycznej obrazu Jezusa i wolne dla robotników w niedziele i święta.
W 1933 roku zorganizował zaś we włocławskim starostwie spotkanie pracowników fabrycznych z ich dyrektorami. Wcześniej przekonał robotników, że nie powinni domagać się radykalnych podwyżek, a żądać raczej szacunku dla siebie. Tak się stało i z ust robotniczych delegatów padły m.in. postulaty nieużywania przekleństw wobec pracowników niższego szczebla. Przyszły kardynał był też znany z organizowania wycieczek włocławskich kleryków do fabryk i naocznego ukazywania im warunków, w jakich funkcjonują robotnicy.
Ksiądz Wyszyński zorganizował również we Włocławku Chrześcijański Uniwersytet Robotniczy. W ramach ChUR co sobotę wygłaszał prelekcje dla robotników, informując ich o przysługujących prawach i tłumacząc różnice między kapitalizmem i komunizmem. Po równo krytykował oba systemy, co jeden słuchacz skomentował tak: "Ksiądz profesor mówi, że komuna do cholery i kapitał do cholery. A ty, robotniku, się powieś". Przyszłego prymasa nie zbiło to z tropu, odparł spokojnie: "Bracie, jedź na wakacje, potem przyjdź, będziemy dalej szukali odpowiedzi. Przekonasz się, czy warto się wieszać, czy lepiej poczekać".
Wieloaspektowa pomoc robotnikom sprawiła, że do Wyszyńskiego przylgnął nawet przydomek "czerwony prałat". Jego działalność siłą rzeczy nie podobała się ziemianom i do konfrontacji między nimi a kapłanem doszło w 1937 roku. Podczas kazania w jednym z kujawskich kościołów duchowny stwierdził mianowicie, że właściciele ziemscy powinni obdarować każdego ze swoich robotników rolnych krową. Po mszy Wyszyński spotkał się z ziemianami na obiedzie i od jednego z nich usłyszał, że "gdybyśmy tak postąpili, jak dziś nam radził na kazaniu ksiądz profesor, tobyśmy poszli z torbami".
Prymas Tysiąclecia zrewanżował się ciętą ripostą: "I tak pójdziecie", co poskutkowało skargą miejscowego ziemiaństwa u biskupa Karola Radońskiego. Ten ugiął się pod presją i na jakiś czas zakazał Wyszyńskiemu głoszenia kazań. Na szczęście tej opinii nie podzielał prymas August Hlond, który w tym samym roku mianował Wyszyńskiego członkiem kościelnej Rady Społecznej. Przed wybuchem wojny nasz bohater zdążył jeszcze rozpocząć jeden projekt: budowę domów dla bezdomnych we Włocławku. Agresja niemiecka pokrzyżowała te plany, ale Wyszyński wcale nie porzucił działalności społecznej. Dość wspomnieć, że w trakcie wojny potajemnie czytał chłopom utwory Sienkiewicza...
Wykorzystane w tekście cytaty pochodzą z publikacji: "Kardynał Wyszyński. Biografia" Ewy K. Czaczkowskiej, "Kardynał Wyszyński. Prymas i mąż stanu. Tom I" Andrzeja Micewskiego, "Prymas Wyszyński nieznany. Ojciec duchowny widziany z bliska" ks. Bronisława Piaseckiego i Marka Zająca oraz “Stefan kardynał Wyszyński. Prymas Polski. Tom I" Petera Rainy.