Jego filmy mają status kultowych, a cytatami z nich od dekad mówi cała Polska.
"Nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?" - informuje w "Misiu" szatniarz bezradnego bohatera, a my przywołujemy te słowa, gdy chcemy zamanifestować poczucie bezsilności. "Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu. To mówiłem ja, Wacław Jarząbek" - ryczymy ze śmiechu, opowiadając o kimś, kto podlizuje się szefom. Mówimy :"Nawet Bareja by tego nie wymyślił", i już wiadomo, że mowa o wyjątkowym absurdzie.
Reżyser "Misia" doczekał się (na razie!) dwóch świetnie napisanych biografii : Macieja Łuczaka "Miś czyli rzecz o Stanisławie Barei" i niedawno Macieja Replewicza "Stanisław Bareja alternatywnie". Ich twórcy nie tylko przyglądali się jego życiu, ale również analizowali jego dzieła i okoliczności ich powstania. Mimo to, chęć jeszcze bliższego poznania kultowego reżysera, wcale nie osłabła.
Wydana właśnie książka jego córki Katarzyny Barei "Żaby w śmietanie, czyli Stanisław Bareja i bliscy", będąca efektem wieloletniego "szperania" w rodzinnych archiwach i wspomnień autorki, doskonale dopełnia portret artysty. Pokazuje bowiem Bareję nie podczas pracy, lecz takim, jakim był prywatnie, w otoczeniu najbliższych. We własnym domu, a więc niejako "od kuchni" - nomen omen ulubionym jego miejscu w nim, co oczywiste w przypadku mistrza gotowania.
Dodatkowym atutem książki jest fakt, że Katarzyna Bareja oddaje w niej samemu bohaterowi, kreśląc portret Stanisława Barei na podstawie niepublikowanych nigdy fragmentów jego pamiętników i prywatnych listów. Portret pełen czułości i miłości, uczuć, które definiowały także stosunek Stanisława Barei do rodziny, którą kochał nade wszystko.
Opowieści Katarzyny Barei są niczym zatrzymane w czasie kadry filmu - migawki pięknych wspomnień. Ona sam zresztą jest z wykształcenia fimoznawczynią, (choć także psychoterapeutką), tak więc niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Wydana przepięknie przez Axis Mundi książka, okraszona unikatowymi zdjęciami i fantastycznymi rysunkami reżysera, ukazuje się niespełna dwa miesiące przed 35. rocznicą jego filmowca.
Jako młody chłopak Stanisław Bareja, (Warszawiak, rocznik 1929), wcale nie myślał o zostaniu filmowcem, mimo że kino kochał miłością wielką od dzieciństwa. Zaszczepiła mu ją wraz z niemniejszym uczuciem do książek matka Stanisława Bareja, wędliniarka. Z rodzinnych opowieści wynika, że początkowo twórca "Misia" zapisał się do Szkoły Morskiej w Ustce. Gdy jednak wypłynęli grupą uczniów na Bałtyk, na kutrze rybackim tak huśtało, że Staszek się pochorował. Porzucił wtedy marzenia o karierze marynarza.
O młodym Stanisławie Barei najwięcej dowiadujemy się ze wspomnianych pamiętników, jakie zaczął pisać po tragicznej śmierci młodszego brata. W 1947 roku Sylwester Bareja wybrał się na letnią wycieczkę z synami. Młodszy z nich, Wiesław, mimo ostrzeżeń wdrapał się na skałkę nad wodospadem. Ta obsunęła się wraz z nim, wrzucając go w nurt wody. Ciężko rannego szesnastolatka wydobyto z wody i przetransportowano do szpitala, gdzie niestety zmarł. Dla Stasia odejście brata było traumą. Był ogromnie zżyty z Wiesiem - dzielili pokój I poddasze domu, gdzie urządzali bitwy własnoręcznie odlewanych ołowianych żołnierzyków.
Nie była to pierwsza tragedia w rodzinie przyszłego reżysera - w lipcu 1945 roku zmarła na szkarlatynę, dziewięcioletnia siostra Stasia - Anna Teresa. Z trojga dzieci państwu Barejom został więc tylko on. Rodzice - Sylwester i Stanisława, darzyli syna bezwarunkową miłością, wzmacniając tym samym jego wiarę w siebie.
Tuż po wojnie Bajerowie przenieśli się ze stolicy do Jeleniej Góry i zabrali się do rozkręcania wędliniarskiego interesu, który kwitł do czasu, gdy Staś postanowił zdawać do łódzkiej Filmówki. Sylwester Bareja zatrudnił się wtedy w Państwowych Zakładach Przemysłu Mięsnego. Wiedział, że jako syn prywaciarza młody Bareja nie miałby szans na dostanie się do szkoły filmowej.
Dzięki dodatkowym punktom za "robotnicze" pochodzenie i jego gigantycznej wiedzy, rzecz jasna, było to możliwe.
W pamiętnikach nie znajdziemy typowych dla dojrzewającego nastolatka opowieści o dziewczynach, czy pierwszych próbach z używkami. Bareja robi wrażenie nad wyraz dojrzałego chłopca, a większość zapisków dotyczy przeczytanych książek, (w niewiarygodnej wręcz ilości) oraz obejrzanych filmów i spektakli. Codziennie film albo spektakl w teatrze, do tego obowiązkowo lektura dwóch, a nawet trzech książek, czyniły z niego istne kompendium wiedzy z tych dziedzin. W pamiętniku prowadził też własny system ocen przeczytanych i obejrzanych dzieł.
Czytał w zasadzie wszystko, co cieszyło się uznaniem fachowców, korzystając z przewodnika, w którym "aż 75% tytułów oznaczonych zostało jako ‘niebezpieczne i szkodliwe’, a to najlepsza reklama". Pochłaniał zarówno Jacka Londona i Lwa Tołstoja, jak też Jerzego Andrzejewskiego, Tomasza Manna i Dostojewskiego. "Mroki średniowiecza" Putka i "Słówka" Boya. "Przez dwa i pół miesiąca przeczytałem ok. 50 książek i 8 tomów ‘Sagi rodu Forsythe’ów’. Nie liczę, na ilu filmach byłem, ale na pewno powyżej dwudziestu. Podobnie ze spektaklami"- notował.
Wiele lat później, gdy pracowali nad wspólnym filmem, Jacek Fedorowicz wspominał, że nigdy wcześniej nie spotkał tak oczytanej osoby. Imponował tym również przyjaciołom w łódzkiej Filmówce. I to nie byle jakim, bo w słynnej "Wielkiej szóstce" najzdolniejszych studentów roku i zarazem przyjaciół znaleźli się: Janusz Morgenstern, Jan Łomnicki, Lech Lorentowicz, Janusz Weychert, Kazimierz Kutz i właśnie Bareja.
Czy widać w pamiętniku komediowe zacięcie przyszłego reżysera? Nie do końca, bo jego charakter niespecjalnie na to pozwala. Ale już w liceum Stanisław z sukcesem działał w gazetce szkolnej zwanej "Musztardą", gdzie rysował kawały ilustrowane i humoreski. I nie tylko. "Jako nastoletni chłopak spreparował zarówno nekrolog na swój temat, jak i dwuwiersz, ciekaw reakcji, jaką wywoła: ‘Umarł Bareja - dobrze, że nie ja!’... Zgorszeni sąsiedzi zawiadomili Stanisławę Barejową, że na nekrologach jej syna jakiś łobuz dopisał okrutne szyderstwo. ‘Ależ Staś nie umarł, żyje!’, odpowiedziała przerażona matka. A on zaśmiewał się do rozpuku, oglądając wszystko z ukrycia. Zainspirował się wątkiem z "Przygód Tomka Sawyera" Marka Twaina, gdzie tytułowy bohater obserwuje mszę żałobną jemu poświęconą.
Trzeba mieć nie lada poczucie humoru, by odważyć się na podobny wyczyn.
Termin "bareizm" w rzeczywistości ukuł wspomniany Janusz Weychert, najbliższy przyjaciel Stanisława ze szkoły filmowej w Łodzi. Powstał on jako wyraz uznania dla jego poczucia humoru i stało się synonimem absurdów polskiej rzeczywistości. Wciąż jest obecny w naszym języku. Jednak wiele lat później Kazimierz Kutz przypisał go sobie. Rzucił to określenie na zebraniu Stowarzyszenia Filmowców Polskich, jako symbol głupiutkich filmów dla niewymagającej widowni, odnoszących jednak sukces komercyjny.
To był nóż pchnięty w plecy dawnego przyjaciela, a efektowny termin podchwycili decydenci i część krytyków. Z czasem reżyser niezasłużenie stał się dla nich etatowym chłopcem do bicia. Bareja miał żal, bo cios padł ze strony kogoś, komu ufał. Odchorował to. Stanisława Celińska, gwiazda wielu filmów reżysera, wielokrotnie opowiadała o niechęci twórców tzw. poważnego kina do aktorów grających w komediach Barei. Zwykle zazdroszczących mu walących tłumnie do kin widzów. Wśród nielicznych wtedy filmowców doceniających jego twórczość był kolega ze studiów reżyser Jan Łomnicki i Tadeusz Konwicki, który przewidział, że filmy twórcy "Alternatywy 4" przetrwają próbę czasu. W to ostatnie nie wierzył nawet sam Bareja.
W książce nie znajdziemy żalów artysty na małostkowość kolegów, bo Stanisław Bareja, od równie niskich uczuć był wolny. O tym, jak niezwykle ciepłym i bezinteresownie życzliwym był człowiekiem, opowiadają wszyscy, którzy go znali. Znajdziemy więc w książce wspomnienia współpracowników reżysera, z których wszyscy podkreślają, jak był "łatwy we współpracy", nieustannie sypiący dowcipami i niepotrafiący o nikim powiedzieć złego słowa. Nawet o tych, którzy go skrzywdzili. Takie zachowanie było obce jego kryształowej naturze, (nie mylić z poczciwą).
Ale co w przypadku tej książki najistotniejsze, był człowiekiem nieprawdopodobnie wręcz rodzinnym, przedkładającym towarzystwo najbliższych, ponad wszystko inne na świecie.
Ale po kolei.
Ona studiowała historię sztuki. On już skończył filmówkę. Na planie "Szkiców węglem" był asystentem reżysera Antoniego Bohdziewicza, gdy pojawiła się wśród tłumu statystów. Nazywała się Hanna Kotkowska. Czytali te same książki, podobnie postrzegali świat. Zaczęli się spotykać. Pobrali się w 1958 roku i od wprowadził się do mieszkania żony - do dawnej służbówki o powierzchni... sześciu metrów kwadratowych) w budynku przy Wilczej 29A. Jakiś czas potem przenieśli się do ciut większego- miało 11 metrów. Kuchnię i łazienkę dzielili z innymi lokatorami.
Kasia urodziła się pierwsza, rok po ślubie. Gdy odwiedzali ich znajomi, brakowało nawet miejsca na szklanki z herbatą. Nie było ciepłej wody. Hanna Bareja grzała ją na kąpiel dla małej Kasi w dużym garnku na kuchni. Dopiero trzy lata później rodzina przeniosła się do nowego, szeregowego domu przy Fitelberga 31. Wtedy na świecie był już syn Jasiu. Było to tzw. Osiedle Autorów. Za ścianą mieszkał z żoną i synem Aleksander Ścibor-Rylski, pisarz, reżyser i scenarzysta, m.in. twórca postaci Mateusza Birkuta. Jeden dom dalej Wojciech Siemion z rodziną.
Część wymaganej sumy reżyser wpłacił od razu, zapożyczając się wśród znajomych. Ostatnia rata została spłacona dopiero w 1986 roku, na rok przed jego śmiercią.
Od początku to on zajmował się w rodzinie gotowaniem, jako mistrz na tym polu. O jego potrawach krążyły opowieści. Przyjaciele wspominali, że jego popisowym danie był dorsz po francusku à la Bareja. Przygotowywał znakomite zrazy zawijane z mięsem i sztufadę - duszoną wołowinę naszpikowaną boczkiem. Żona podkreślała, że często wydawało jej się, że nie ma nic w lodówce, "a gdy przychodzili goście, on wyczarowywał przyjęcie".
Główny posiłek dnia-obiad, celebrował niczym święto. Nic i nikt nie był mu w stanie w nim przeszkodzić. Wiedzieli o tym wszyscy. Gdy dzwonił telefon, odebrać go biegłą Kasia, która informowała: "Tata jest, ale JE OBIAD". Dzwoniący natychmiast pojmowali, co to znaczy, więc spłoszeni jej przekazywali wiadomość, nie mając śmiałości przeszkodzić artyście.
Stanisław Bareja przyznawał, że był ojcem zbyt łagodnym. Żona była od kar, on od przyjemności. Nawet jego metody wychowawcze obliczone były bardziej na sprawianie przyjemności niźli na sięganie do kar.
I tak nastoletnią córkę-bałaganiarę, próbował okiełznać z pomocą gry w "KUPĘ NIESZCZĘŚCIA". Obiecał, że jeśli przez miesiąc utrzyma porządek, to dostanie forsę na upatrzony ciuch. Jeśli jednak on zastanie w pokoju śmietnik, ustawi na podłodze "kupę nieszczęścia" z rzeczy leżących w pokoju. Rzadko miał czas wspinać się do pokoju córki na górze, więc bajzel uchodził jej na sucho. "Aż do dnia, gdy po otwarciu drzwi zaskoczył mnie mrok, który ogarnął pokoik na poddaszu. To KUPA NIESZCZĘŚCIA usypana z ubrań, książek, maskotek zasłaniała okna - wspomina autorka! Tylko sprzątanie mogło temu zaradzić.
Nauka pływania także odbywała się metodą nagród. "Na początku nauki (tata-dop.red.) płacił mi dla zachęty po złotówce za każdy ruch kraula z oddychaniem - od dwudziestu ruchów w górę. Gdy doszłam do czterdziestu ruchów i zarobiłam całe dwie dychy, uznał, że umiem pływać, i wystarczy tego płacenia, bo zbankrutuje".
Katarzyna Bareja podkreśla, że Stanisław Bareja, że uwielbiał być tatą. Opowiadał im bajki, które sam wymyślił. Pisał wierszyki i sam, utalentowany również jak wiemy plastycznie, wspaniale je ilustrował. No i uwielbiał pisać do najbliższych listy. "Wystarczyło, żeby wyjechał, choć na jeden dzień, a już pisał list, szedł na pocztę i wysyłał, żeby być z nami w kontakcie i coś śmiesznego napisać" - wspomina autorka książki.
List to nawet nie jest właściwe słowo - były to raczej swego rodzaje słowno-obrazkowe historyjki, z których emanowały uczucie miłości. Te, która Katarzyna Bareja zdecydowała się upublicznić, są prawdziwym rarytasem dla czytelnika, i mówią wszystko o tym, jakim reżyser był mężem i ojcem.
O takich listach marzą wszystkie żony i córki na świecie.
"A to jest list do Kasi. Przedstawia on tatusia tęskniącego za Kasią i Anią, które odjechały pociągiem nad morze. Z łez wypłakanych przez T. utworzyło się jeziorko, w którym pływają kaczki i rybki" -pisał tata Stanisław, i faktycznie tym słowom towarzyszył rysunek płaczącego mężczyzny z brzuszkiem, wokół którego widnieje staw, a w nim kaczki.
Albo inny list, wysłany do trzyletniej córki odpoczywającej z mamą nad morzem.
"Moja mała córeczko Kasiu!
Cieszę się, że Kasia tak ładnie sama już je. Oczywiście tatuś cieszy się najbardziej, tylko martwi go trochę to, że dostał tylko jeden list od Mamusi i to na papierze do d..., a sam wysłał już 2 - ten trzeci, i dowiaduje się o waszych wywczasach z kartek u babci Stasi"- żali się zapewne na brak wiadomości tęskniący z Warszawy tata. List opatrzony jest zniewalającym rysunkiem -mała
Kasia, wyraźnie opalona siedzi przy stoliku na plaży i pałaszuje samodzielnie posiłek. Wokół fale, słońce.....
Listy z rysunkami rozczulają - to z jednej strony, a z drugiej zachwycają ilością talentów reżysera. Bo nie dość, że humor tu przedni, to i kreska godna pozazdroszczenia i perspektywa zachowana wzorcowo. Kasia wracająca pociągiem z wakacji...Kasia w otoczeniu krasnali, Myszki Miku, kota i rybki, których przerasta znacznie, bo Kasia jest już dużą dziewczynką, zapewnia tata...
Po prostu nie wiem, czy to być może... A co? Otóż wieczorem umyłem nogę i wystawiłem ją na balkon, żeby wyschła - oczywiście drzwi od balkonu troszkę się przy tym otworzyły i wszystko, co szeptało za oknem, słychać było u mnie w pokoju. Więc siedzę sobie i słyszę, jak jakaś wrona cichutko kracze do gawrona: Kra, kra - posłuchaj, gawronie, o niezwykłej przygodzie jednej małej, dzielnej dziewczynki, którą podsłuchałam dzisiaj w czasie rozmowy wiewiórki z dziuplą". To tylko początek kolejnego, pełnego czułości listu.
Żonie Bareja okazywał miłość na setki sposobów. Jednym z nich były pisane nawet przy jednodniowym rozstaniu płomienne, pełne wyznań listy, których autorka książki jednak słusznie nie ujawnia. Podobnie jak ojcem , tak i mężem był uważnym, wspierającym i troskliwym. Szanując zawodowe pasje żony, ceniąc jej erudycję i wiedzę, bardzo ją wspierał. Zachwycał się jej urodą, ubiorem, zasypywał komplementami. I podobnie jak dzieci, uwielbiał rozpieszczać niespodziankami.
Hanna Kotkowska-Bareja przez lata pracowała jako kustosz działu rzeźby współczesnej w Muzeum Narodowym w Warszawie. To ona opowiedziała mężowi zdarzenie z pracy, którego stało się inspiracją dla filmu "Poszukiwany, poszukiwana", do którego scenariusz Bareja pisał wspólnie z Fedorowiczem. Ten duet wspólnie stworzył ich kilka i żal, że tylko dwa cenzura dopuściła do realizacji. Były wśród nich "Żaby w śmietanie", od których pochodzi tytuł tej książki. Opowiadały historię chłopaka, który pomaga dziewczynie w przeprowadzce z Targówka na Daleki Mokotów. Nie ma samochodu, więc czyni to z pomocą wynajętej...rikszy. Całemu zdarzeniu, jak to u Barei, towarzyszy porcja gagów.
Ostatni akapit chętnie przytaczanej przez reżysera krzepiącej bajki, która dała początek temu scenariuszowi, brzmiał:
"Jaki morał tej bajeczki? Każdy zdoła wyleźć z beczki,
niechaj tylko się postara - wiwat moc i w siebie wiara!"
Jak pamiętamy, Stanisław Bareja grywał w większości swoich filmów. Kto jednak wie, że ściągał też na plan członków rodziny? To był sposób na to, by ich uwiecznić na taśmie filmowej, bo o posiadaniu domowej kamery, nie było wówczas mowy. I tak w jego komediach pojawili się m.in. : żona Hanna, córka Kasia czyli autorka książki, syn Jaś, Mamusia (Stanisława), szwagierka Danusia, itp . Hanna Bareja znalazła się wraz z mężem i ekipą filmu na "Batorym", gdzie kręcono sceny występów "Mazowsza" w "Żonie dla Australijczyka". "Zgrabna, w modnym uczesaniu pojawiła się w kadrze na pokładzie statku obok głównych bohaterów filmu i artystów "Mazowsza" - pisze córka.
Mała Kasia zagrała po raz pierwszy w filmie "Małżeństwo z rozsądku". Po warszawskim Barbakanie, wzdłuż rzędu abstrakcyjnych obrazów wystawionych przez młodego malarza (Daniel Olbrychski), dowieziona z przedszkola przechadzała się kobietą grającą jej mamę. "Który obraz ci się podoba?" - pytała pani. Miała wskazać miejski pejzaż, choć podobał jej się obrazek z Jezuskiem. Ale tutaj tata rządził, więc wykonywała jego polecenie. "Statystowanie u taty traktowałam jak przyjemną fuchę. Mówił, żeby przyjść, to się szło i zarabiało parę groszy, a przy okazji opuszczało klasówkę z fizyki" - wspomina.
W filmach zagrało tez mnóstwo osobistych przedmiotów z domu Barejów, a nawet pokój brata Kasi, Jasia w "Poszukiwanym...".(Wiadomo "po taniości"). W "Nie ma róży bez ognia" nastoletnia już Kasia grała uczennicę "Bajerównę", besztaną przez nauczyciela (Jacek Fedorowicz). W samej czołówce pojawiła się babcia Stasia nagabnięta przez listonosza (Jan Kobuszewski). W "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" Kasia mignęła jako robotnica uwodzona przez etatowego podrywacza czyli Tadeusza Plucińskiego.
"Mignęła", bo została ukarana przez tatę za poprawkę z łaciny pozbawieniem większego epizodu.
Niemal wszyscy znający bliżej twórcę "Bruneta wieczorową porą" podkreślają, że uśmiech towarzyszył mu na stałe. Bareja nie krzyczał, tylko prosił. Nie ganił, ale cierpliwie tłumaczył. Był też bodaj jedynym reżyserem w naszej kinematografii, który zupełnie nie klął na planie! (W przeciwieństwie do Kazimierza Kutza, u którego "k... m..." pełniło funkcję przecinka w zdaniu). - "Miał najradośniejszy śmiech, jaki słyszałam w życiu. Tak mógł się śmiać Szwejk, Budda, Colas Breugnon albo pan Pickwick. To nie tylko moja opinia" - podkreśla Katarzyna Bareja.
Ten śmiech umilkł na zawsze 14 czerwca 1987 roku. O wiele za wcześnie. Zmagający się przez lata z chorobą serca reżyser, nie doczekał wolnej Polski. Odszedł przedwcześnie w wieku zaledwie 57 lat. Przewidział jednak, że ona nadejdzie.
Nie przewidział, że jego filmy tyle dekad od premiery, nie stracą nic na aktualności.