Reklama

Sezon komunijny w pełni. Fora płoną od pytań, ile włożyć do koperty i czy 1000 zł to nie przypadkiem za mało. Salony urody szykują podwyższenia na fotelach dla dziesięciolatek, a wypożyczalnie aut (a nawet karoc) wymyślają specjalne oferty na to katolickie święto.

Minie kilka dni, a media społecznościowe zaleje fala pozowanych zdjęć z prezentami i wachlarzami z banknotów. Nie wiadomo kiedy, komunie jednocześnie zrobiły się skromne (bo stroje) i przesycone przepychem (bo święto prezentów).

Reklama

Komunie stały się małymi ślubami, choć moda zupełnie się zmieniła. - Pamiętam swoją suknię doskonale - mówi Kasia, która sakrament przyjmowała w 1995 roku. - Nie wiem, czy bardziej błyszczała, czy sterczała od warstw materiału. Czułam się jak księżniczka, choć drapało niemiłosiernie.

Moda na pierwszy plan, czyli kto wstawiał druty

Dziś próżno szukać w Polsce parafii, gdzie orszak komunijnych dzieci przypomina marsz ślubnych par. Choć decyzja o stroju należy do rodziców i parafii, skromne alby zdominowały uroczystość, co ma swoje dobre i złe strony. O ile dziewczynki w długich, białych "sukniach" czują się w większości dobrze, o tyle nie wszyscy chłopcy potrafią sobie z tym strojem poradzić. Oczywiście mogą zamienić albę na komżę, czyli jej krótszą wersję, ale w dalszym ciągu nie dla wszystkich jest to ubranie komfortowe.

W latach 90. komfortowe przede wszystkim nie było to, jak niektóre kreacje gryzły i utrudniały poruszanie się, np. siadanie w kościelnej ławce, w której musiało zmieścić się kilkanaście stykających się wielkich kół na dole stroju.

Haftowane wykończenia pod szyją, materiały, tylko te, które akurat były dostępne, nie zawsze najwyższej jakości - z tego były uszyte suknie. A niektóre - nieskromne marzenie sporej części młodych panienek - miały właśnie metalowe koła wszyte w dół sukni, by ta układała się jeszcze bardziej kopciuszkowato.

W przypadku kreacji młodych dam, na pierwszy plan wybijała się kreatywność. Wiadomo, że pokolenie rodziców potrafiło szyć, w końcu musiało sobie radzić z modowymi deficytami PRL-owskiej Polski, dlatego wiele moich koleżanek, podobnie jak ja, miały dzieła stworzone przez mamy i babcie.

Moja suknia była najwspanialszym prezentem - tygodnie machania igłą, starania się o organdynę, szukania i dobierania haftów, naszywania perełek. Powstało prawdziwe dzieło sztuki. Ani trochę nie zazdrościłam tych kupnych, z satyny. Moja suknia była najlepszym prezentem od mamy i... kreacją godną balu debiutantek na angielskim dworze. Do tego przezroczyste, haftowane rękawiczki do łokci. Nie, nie było w tym nic skromnego, nic bliskiego ascetycznym przekonaniom niektórych świętych. A ja wiedziałam, że moja suknia jest najpiękniejsza... tak myślało większość z nas.

Alicja, w przeciwieństwie do mnie chwaliła sobie skromność swojej sukni, także uszytej przez mamę - jak ją wspominam, cieszę się, że nie poszłyśmy w falbany i warstwy materiału. Była skromna, ale nie miała nic wspólnego z dzisiejszymi albami, było jej bliżej do sukienki w stylu empire, wciąż lekko balowej.

U Karoliny do ziemi spływały ażurowe kaskady kończące się właśnie drutem - na komunię załapała się pod sam koniec lat 80. W jej parafii niektórzy wybierali alby - Miałam czytać i śpiewać w kościele, ale siostra nagle postanowiła, że śpiewają tylko dzieci w albach, więc musiałam wybrać: śpiewanie albo koronkowa kiecka. Wybrałam kieckę. Miałam do niej tiulowy wianek i lakierki z wężowej skórki, które ojciec przywiózł mi z Tajlandii. Na dwucentymetrowym obcasie!

Ani sukienkę uszyła babcia - Chciałam bufiaste rękawy, jak u księżniczki Disneya i byłam bardzo zawiedziona, że bufy są takie małe w wykonaniu tejże babci. Ale suknia była piękna. Tata zadbał o buty, na obcasiku z koziej skóry z cekinami! Później fotograf chciał je uwiecznić na zdjęciu, ale słabo wystawały spod sukienki.

A co najlepiej wspomina każda ówczesna księżniczka? Bieganie w kiecce po podwórku - nie w głowie było nam przebieranie się.

Chłopcy w swoich garniturach i lakierkach także prezentowali się nie mniej atrakcyjnie. Kuba odstawał od reszty, bo mama wybrała dla niego komplet w kolorze morskim - góra, czyli marynarka i kamizelka nie tak jak u reszty czarna, ułatwiała wyłapanie go w tłumie i...  - uchwycenie na filmie, jak dokazuje w kościele - przypomina sobie jego siostra.

Suknia to nie wszystko, loki kręcone na piwo

Dziś łapiemy się za głowę, gdy słyszmy, że dziewczynkom rezerwuje się miejsca w salonach piękności tygodnie przed uroczystością - makijaż, manicure, fryzjer, a nawet kosmetyczka - ekipy robią wszystko, by upiększyć młode panienki. Ale czy w latach 90. było inaczej?

Dostęp do usług być może nie był aż tak otwarty, ale domowe zabiegi jak najbardziej realizowano.

Ja miałam bardzo krótkie włosy, nie było mowy o lokach, czego oczywiście zazdrościłam koleżankom, ale mama zadbała o fryzurę, wprowadzając w ruch karbownicę - podstawowy sprzęt z lat 80.

Ania miała co kręcić - przed komunią spałam w papilotach, a włosy miałam utrwalane... piwem. Karolinie natomiast - także dzień wcześniej - babcia kręciła włosy na termoloki - rano wyglądałam jak baranek, z czego byłam bardzo zadowolona.

Natalia wspomina swoje niewyspanie - miałam całą głowę wałków i spałam na dwóch zsuniętych fotelach, bo w domu byli już goście, którzy przyjechali z odległych części Polski.

O makijażu nie wspomina nikt, ale czasem mamy pozwalały popsikać się perfumami. Na ustach tylko wazelina, ewentualnie lekko podkręcone rzęsy. Czuliśmy się wtedy bardzo dorośli, zwłaszcza w aucie...

Czym do ślubu... na komunię

Ania wspomina, że po jej przyjaciółkę pod kościół przyjechała dorożka z koniem. - To było dopiero!. Jednak ten środek transportu raczej przypomina szaleństwo dzisiejszych czasów, kiedy specjalnie na ten dzień wynajmuje się luksusowe auta.

Kilka lat temu w mediach było głośno o rodzicach, którzy dziecku zafundowali przejażdżkę karetą przypominającą pojazd Kopciuszka, ten przemieniony z dyni.

- Ja po prostu siedziałam na przednim siedzeniu - opowiada Agnieszka - i to był największy zaszczyt i wyróżnienie, jakie mnie mogło spotkać. Dokładnie pamiętam, jak mój tata, w pięknym garniturze - luźnym, jak to w latach 90.  - otwierał przede mną drzwi i zapraszał na miejsce pierwszego pasażera. Mimo że miałam prawie 10 lat, byłam malutka. Fotelik? Takie rzeczy wtedy nie istniały.

A gdzie były mamy?

W większości historii powtarza się miejsce imprez - dom. Nie było wtedy zwyczaju (i możliwości) organizowania takich spotkań w restauracjach, rodzinę zapraszało się do domu... no właśnie rodzinę.

Michał odbiega ze swoją historią, bo akurat u niego świętowano w lokalu - kameralnie, najbliższa rodzina - babcie, dziadkowie, ciocie, wujkowie, maksymalnie... 30 osób.

Wiele rozmówców zauważa, że niektórych widzieli po raz pierwszy i potrzebowali wytłumaczenia, kto kim i dlaczego jest. Oczywiście nikt tego nie zapamiętywał.

Dziś obiady bywają naprawdę kameralne, często zamykają się gronie najbliższych. W latach 90. wydaje się, że świętowaliśmy ze wszystkimi, z którymi łączyły nas więzy krwi. Natalia pamięta, że wtedy, nie licząc chrztu, spotkała pierwszy raz swoją mamę chrzestną - Przyjechała z Opola.

Ale jeśli nie lokale i nie catering, to kto przygotowywał przyjęcia? Odbywały się głównie w mieszkaniach, domach -  Kuzyni biegali wszędzie. Mieliśmy dla siebie do dyspozycji dwa pokoje i korytarz w klasycznym M4 w bloku. Dorośli siedzieli w salonie przy stołach i krzesłach pożyczonych od sąsiadów. Ja mogłam siedzieć z nimi, bo to w końcu był mój dzień - wyróżnienie. Cały obiad przygotowywała mama, siedziała w kuchni od kilku dni, a ja zapamiętałam głównie to, że nie wolno było mi tknąć buraczków - ulubionego dania. Ale biała suknia zobowiązywała, nie i koniec.

Nie jestem pewna, ale po całym przyjęciu mogłam usłyszeć od mamy - nigdy więcej. Ze śmiechem, bo za dwa lata czekała nas komunia brata.

Imprezę w dużym pokoju wspomina też Kasia. U Karoliny podobnie i gotowanie też po stronie mamy - był też wyczekiwany hit lata - płonące lody. - W pucharku kładło się kostkę cukru, polewało wódką i podpalało. My, dzieciaki, wyjadaliśmy potem te kostki.

U Natalii tort robił tata - siedział przy nim od samego rana.

A teraz najważniejsze? Prezenty i kasa z komunii

Nie ma komunii bez prezentów? Dzieci się ich spodziewają, tworzą listy, wymieniają pragnieniami z rówieśnikami, a na koniec podsumowują "ile zgarnęli". Od lat 90. ten temat odrobinę przyćmił istotę sakramentu. Na forach internetowych pojawiały się historie (i zdjęcia!) nieprawdopodobnie drogich gadżetów - quadów, konsol do gier, najnowszej generacji smartfonów wartych kilka tysięcy złotych.

A co na ten temat powie pokolenie 30+? - Przyznaję, że komunijne prezenty były czymś innym, niż te bardziej zwyczajne - urodzinowe. Ale nie chodziło wcale o kwoty, choć i te, jak na tamte czasy nie były małe. Nie wybrałem sobie sam prezentu - moja mama podpowiedziała chrzestnej "co chciałbym dostać". Serce waliło mi, gdy rozpakowywałem największy zamek rycerzy lego! Do nocy składaliśmy go całą rodziną. Ani przez chwilę nie zazdrościłem kuzynowi rolek.

Ja dostałam kilka kopert, ale prezentem wspominam z sentymentem były grube mazaki. Dostałam je od wujka, który często podróżował po świecie. Miały niesamowite kolory i pachniały owocami - każda barwa innym. Pamiętam, że zielonym jabłuszkiem malowałam sobie wąsy pod nosem, by cały czas czuć tę woń.

Kasia dostała ilustrowaną encyklopedię - bardzo mnie ucieszyła, czytałam wielokrotnie od deski do deski.

Medaliki, kolczyki, biżuteria także przewijała się w historiach i zabawnych sytuacjach - Dostałam od chrzestnej złote kolczyki, a nie miałam przekłutych uszu - śmieje się Natalia.

Michał był za to blisko dzisiejszych kucyków, dostał zwierzaczka - Tzw. kasa z komunii to dla mnie mistyczne zjawisko, bo ja od cioć i wujków dostałem głównie książki. No i przede wszystkim od rodziców - papugę. Takie było moje życzenie, a oni je spełnili. Gdy wśród kolegów przewijał się temat "kasy z komunii", nie wiedziałem za bardzo, o co im chodzi.

Kasia także nie dostała prezentu w gotówce - od jednej cioci dostałam 20 złotych, które następnego dnia wydałam w papierniczym na pióro kulkowe.

Pytanie, czy kopert naprawdę nie było, czy sprytnie przejmowali je rodzice "żeby nie zgubić". Natalia dostała pieniądze na rower, ale zdefraudował je jej tata (pożyczył na chwilę, a rower kupiła po trzydziestu latach). To jeden z najbardziej memicznych obecnie tematów i oczywiście powód do zabawnych wspomnień, nie żadne pretensje. Naszemu pokoleniu wydają się jednak przyjemnie zabawne, gdy czytamy rady na forach, że bez tysiąca złotych w kopercie nie powinniśmy na komunię nawet przychodzić.

Daj pokamerować!

Podczas mojej komunii niektóre osoby miały przyczepione intensywnie niebieskie wstążki kontrastujące z bielą ich sukni. Był to znak dla operatora kamery, że dziecko jest "opłacone" i ma się znaleźć na filmie. Ja nie należałam do grona "wybrańców", bo własną kamerę miał mój kuzyn, którego rodzice poprosili o przysługę.

W tamtych czasach nie było smartfonów, dorośli nie wbiegali na ołtarze, by uzyskać najlepsze ujęcie swojego dziecka. Nikt się nie pchał, wciskając swoją małą kamerkę pomiędzy dziesiątki innych kamerek.

Idea filmowania przez członka rodziny nie kończyła się na uchwyceniu tego, co w kościele. Po oficjalnej części sprzęt przejmowały dzieci. Czasem mam wrażenie, że możliwość nagrywania tego dnia ze swojej perspektywy (metr nad ziemią) była punktem kulminacyjnym. Klimat lat 90. zamknięty na taśmie, razem z kręceniem dań na "bogato" zastawionych stołach, zaskoczenia wujków pytających "ona naprawdę kameruje" i wygłupów kuzynostwa, które też chciało "pokamerować."

Wszyscy idą, a gdzie dojrzałość?

Pod koniec swojej szkoły podstawowej, a miałam okazję skończyć 8 klas w dawnym, przedgimnazjalnym systemie, rozmawiałam z księdzem, który uczył religii. Był to niezwykle mądry człowiek, o podejściu, które wydaje się mogłoby nie spodobać się wszystkim, zwłaszcza w temacie "promowania" katolicyzmu.

Wiek, od którego powstaje obowiązek, przystępowania do komunii św. Tomasz z Akwinu zdefiniował w ten sposób: Z chwilą, kiedy w dzieciach budzi się używanie rozumu tak, że mogą przejąć ten sakrament, można im go udzielić. Podobnie, wyciągając na pierwszy plan rozum, określał ten czas św. Antonin:  Ale skoro dziecko jest zdolne popełnić grzech śmiertelny, jest też od razu obowiązane zachować przykazanie, co do spowiedzi i w konsekwencji także co do komunii.

Chodziło o umiejętność odróżnienia tego, co jest uczciwe, a co takie nie jest. I wracając do mojej rozmowy z księdzem. Uważał on, że siedmio czy ośmiolatki jeszcze tego nie potrafią, a komunia, w przeciwieństwie do chrztu jest sakramentem, który chrześcijan powinien przyjąć świadomie i zgodnie ze swoją wolą. I tu pytanie do rodziców, czy na pewno wsłuchują się w argumenty własnych dzieci, czy zamieniają sakrament w coś koniecznego, co należy odhaczyć?

W latach 90. do komunii szli wszyscy. Prawie nikt z moich rozmówców nie przypominał sobie, żeby był wybór. Ja pamiętam jedną dziewczynkę innego wyznania ze starszej klasy, która faktycznie nie przystąpiła do sakramentu, ale to był wyjątek. - Raczej wszyscy w tamtych czasach szli, nawet moja koleżanka, która nie była ochrzczona, przyjęła chrzest tuż przed komunią, żeby nie "odstawać" od reszty - wspomina Kasia.

Dziś rodzice, zwłaszcza w dużych miastach, bardzo często rezygnują z lekcji religii - U mojego syna do komunii nie przystąpi prawie połowa uczniów w klasie - podkreśla Agnieszka. Dodatkowo dorośli liczą się z wyborami i decyzjami samych dzieci, które nierzadko używają bardzo świadomych i dojrzałych argumentów, gdy mówią, że nie chcą brać w tym święcie udziału. 

My nasze komunie wspominamy bardzo milo, jako wielkie i ważne wydarzenie. I w myśl utartego przekonania powtarzanego przez każde pokolenie: za naszych czasów było lepiej, wiemy, że te czasy nie wrócą. Żaden quad, tablet, czy najnowszy smartfon, który dziś pewnie dostalibyśmy w prezencie, nie sprawia, że zazdrościmy młodym. Nawet jeśli na swoim sprzęcie połączonym z kontem dla dzieci, mają natychmiastową kontrolę nad komunijnymi pieniędzmi, a my z rozbawieniem pytamy, gdzie "ta nasza kasa".