Film zainspirowany książką Martina Amisa z 2014 roku powstawał przez 10 lat. Jest brytyjsko-polsko-amerykańską koprodukcją. Reżyser i scenarzysta Jonathan Glazer, autor między innymi głośnych obrazów "Sexy Beast" czy "Under the skin", dotarł do historii autentycznych postaci: Rudolfa Hössa - pierwszego komendanta obozu Auschwitz-Birkeanau i jego żony Hedwigi Höss. Potem rozpoczął długą, żmudną i szczegółową dokumentację. Z obsesyjną wręcz dokładnością, jak relacjonowali przedstawiciele Muzeum Auschwitz-Birkenau, reżyser studiował materiały archiwalne, dokumenty i fotografie. Kluczowe były dla niego opowieści Ocalałych i świadków historii - tragedii tysięcy niewinnych ludzi w imię niepojętej zbrodniczej ideologii.
"Strefa interesów" Glazera opiera się na opowieści o codziennym, czasami wręcz sielskim życiu w rodzinnej willi Hössów. Małżeństwo z pięciorgiem dzieci wspólnie spędzają czas, jedzą posiłki, bawią się, z pieczołowitością dbają o przydomowy ogród, snują wakacyjne plany, tworząc złudny obraz szeroko pojętej normalności. Ta, czasami tylko, burzona jest przez elementy wystroju wnętrza, "zabawki" najmłodszych, czy "nowe" ubrania, które stają się dowodem na istnienie innej rzeczywistości. Sęk bowiem w tym, że to "normalne" rodzinne życie toczy się tuż obok murów obozu, w którym dochodzi do największej zbrodni w historii ludzkości. Za nią odpowiedzialny jest też Rudolf Höss - z jednej strony głowa rodziny, z drugiej - zbrodniarz, który przed tym, jak wieczorem przeczyta dzieciom bajkę na dobranoc, w pracy zarządza niewyobrażalnie bezwzględnymi mechanizmami zagłady. - Byłem w szoku, że tuż obok obozu koncentracyjnego w domu żyje rodzina, która to życie nazywa rajem. To było dla mnie wyjątkowo szokujące - tak Christian Friedel wspomina moment, w którym poznał historię rodziny Hössów.
Niemieckiego aktora od dawna fascynowała twórczość Glazera. - Jestem ogromnym fanem zespołu Radiohead. W latach 90. Jonathan Glazer reżyserował ich teledyski. Potem, jak zobaczyłem jego filmy "Under the skin", "Birth", pomyślałem, że jest genialny - wspomina Friedel. Dlatego, kiedy pojawiła się szansa, żeby spróbować sił w nowym projekcie brytyjskiego reżysera, przeszedł przez wszystkie etapy przygotowań do realizacji filmu. - Musiałem nagrać self-tape'a po angielsku albo po niemiecku, w którym miałem powiedzieć, dlaczego zostałem aktorem. Zdecydowałem się zrobić to po niemiecku, bo czułem, że po drugiej stronie jest ktoś, kto szuka autentyczności. I chyba okazało się, że to mi otworzyło drzwi do spotkania z Jonathanem w Londynie. Kiedy się spotkaliśmy, on opowiedział mi o swoim pomyśle, o swoim projekcie. Opowiedział swoją historię, swoją wizję, pokazał kilka zdjęć. I oczywiście mówił o mojej postaci. Szybko złapaliśmy jakiś kontakt. Potem przeszedłem przez casting, miałem też wspólne sceny z Sandrą (Hüller, filmową żoną Hössa - red.). I potem Jonathan zapytał nas, czy chcemy dołączyć do jego projektu. To było trochę jak oświadczyny, a ja od razu powiedziałem "tak" - opowiada Friedel.
Zdjęcia do "Strefy interesów" realizowane były przede wszystkim w Oświęcimiu i w samym Muzeum Auschwitz-Birkenau. Willa rodziny Hössa, którą widzimy filmie, nie jest tą oryginalną. Została odtworzona z zachowaniem wszystkich detali w budynku, który także graniczył z obozem. Na planie wykorzystano dziesięć kamer. Wszystkie, praktycznie z ukrycia, jednocześnie rejestrowały wydarzenia toczące się w willi i obok niej. Nic więc dziwnego, że twórcy filmu, opisując sposób jego realizacji, używali określenia "Big Brother w domu nazisty". Aktorzy nie widzieli więc reżysera, dźwiękowca i innych członków ekipy, jak na typowym planie, nie czuli bezpośrednio ich obecności. Systemem kamer zarządzał utytułowany polski operator - Łukasz Żal, współtwórca oscarowych i międzynarodowych sukcesów "Idy" i "Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego. Podobnie jak producentka "Strefy interesów" z polskiej strony - Ewa Puszczyńska. Chodziło o pokazanie, wręcz dokumentalne, tamtej rzeczywistości.
- Na jedną scenę mieliśmy jeden dzień. Było więc dużo czasu, żeby w to wejść, żeby znaleźć właściwy sposób, rytm. Skupiałem się tylko na tym. Nie zastanawiałem się z czego może wynikać zachowanie Rudolfa. Zależało mi na tym, żeby ta stworzona sytuacja była prawdziwa, wiarygodna - wyjaśnia Christian Friedel i podkreśla, jak cenna przy tym projekcie była swoboda twórcza. - Ja bardzo lubię ten system multikamer. Bardzo często jest tak, że kiedy powtarza się sceny na planie, myśli się też o wielu technicznych elementach. Trzeba odtwarzać te same emocje, zachowania, bo to jest istotne z punktu widzenie późniejszego montażu. W przypadku "Strefy interesów" mieliśmy bardzo dużo wolności. Jonathan jest trochę jak kolekcjoner. Na planie zbiera różne warianty i dopiero w postprodukcji decyduje, co jest potrzebne, a co nie. System multikamer sprawił, że my aktorzy byliśmy sami w domu, nie było obok ekipy technicznej, nie było przerw technicznych, mieliśmy dużo czasu i wolności żeby wykreować daną scenę. Ja nie musiałem myśleć, że teraz po tym zdaniu muszę na przykład napić się czy zapalić. Mieliśmy swobodę. Czasami czuliśmy się też z tym niepewnie, ale to, co było też dobre, to fakt, że mieliśmy prawo do błędów. Zazwyczaj filmowy kalendarz jest tak napięty, że błędy nie są mile widziane. Tu było zupełnie odwrotnie. Wszyscy byliśmy w tym razem i to była też znakomita energia. Ktoś był w pokoju obok, grał, a ty to słyszałeś i odczuwałeś - mówi Friedel.
To, co ostatecznie widzimy na ekranie, to tak naprawdę tylko tło opowiadanej historii. Ta właściwa opowiadana jest praktycznie tylko za pomocą dźwięków. Niepokojących odgłosów, czasami przeraźliwych krzyków dobiegających zza obozowych murów. Dźwięk nagrodzony Oscarem przez Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej powstawał jako osobny filmowy byt, równoległe do realizacji zdjęć i w różnych miejscach. Horror obozu koncentracyjnego zestawiony z beznamiętnym, pełnym rutyny życiem nazistowskiej rodziny, choć go de facto nie widać - nie pozwala widzowi ochłonąć, nawet na chwilę. Tak, jak postać samego Rudolfa Hössa, nazywanego "diabłem z Aushwitz".
- Nigdy nie chcieliśmy zrobić filmu biograficznego. Dla mnie to było wyzwanie - zagrać postać, której tak naprawdę nie możesz odczytać. Jonathan powiedział mi: kiedy patrzymy w jego oczy, one są ciemne, zamknięte. To było wyzwanie. Zazwyczaj odgrywając jakąś postać - z oczu możemy wiele wyczytać, zrozumieć, jeśli pozwala na to kamera. A w tym przypadku, chciałem znaleźć sposób na to, jak odegrać życie zwykłego faceta, czasami nudnego, jednocześnie wiedząc kim on naprawdę jest, za co jest odpowiedzialny. Co robi, gdy idzie do pracy, gdy idzie za mur, bo idzie zabijać. Ta ciemność w jego ciele to była dla mnie bardzo intensywna podróż. Jonathan powiedział też kiedyś, że to będzie wyzwanie, bo ja jestem raczej sympatyczną osobą, czasami zabawną. To było wyzwanie, żeby znaleźć tę ciemność, te ukryte konteksty - tłumaczy Friedel, podkreślając jednocześnie, jak trudno było oddzielić film od rzeczywistości.
- Ja naprawdę nienawidzę tego faceta. Jonathan powiedział do nas - nie grajcie, bądźcie. To był więc rodzaj pewnej kombinacji naszych charakterów i charakterów naszych postaci. Na początku z Sandrą nie byliśmy przekonani, że to jest dobry pomysł. Potem zrozumiałem, że to jest nasza praca, że muszę odnaleźć się w tej postaci. Ale kiedy patrzyłem na niego z dystansu, uświadomiłem sobie, jak bardzo nienawidzę tej postaci. A to było trudne w kontekście kreowania tej roli. Czasami przecież był po prostu ojcem czytającym dzieciom przed snem, odpowiedzialnym za nie. A jednocześnie jest odpowiedzialny za swoją pracę, której tak naprawdę w filmie nie widzimy. Nie widzimy tego, co jest za murem. Było kilka takich scen, które nie weszły do filmu, a w których widzieliśmy Rudolfa jako sprawcę. Ale doskonale rozumiem, dlaczego Jonathan nie zdecydował się na pokazanie tych scen - dodaje Friedel.
Światowa premiera "Strefy interesów" odbyła się podczas 76. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes. Obraz brał udział w konkursie głównym. Zdobył Grand Prix festiwalu, nagrodę za ścieżkę dźwiękową i nagrodę FIPRESCI. A to był tylko początek światowej i festiwalowej drogi usłanej nagrodami. Wymienić należy chociażby statuetki BAFTA, Europejskie Nagrody Filmowe i w końcu dwa Oscary w kategoriach Najlepszy Film Międzynarodowy i Najlepszy Dźwięk (Johnnie Burn i Tarn Willers). Najważniejszą nagrodą pozostaje jednak odbiór i uznanie ze strony widzów - zarówno krytyków, jak i szerokiej publiczności. Przez wielu "Strefa interesów" uznana została za przełomowy i nowatorski obraz o Holokauście w historii światowej kinematografii. Inni zwracają uwagę na przerażająco uniwersalny charakter tej opowieści.
"Strefa interesów" stawia pytanie, gdzie dziś znajdują się te mury, za którymi dzieje się zło, być może lekceważone przez otaczający je świat. - Przede wszystkim jestem niesamowicie dumny, że jestem tego częścią. Jestem bardzo wdzięczny za to doświadczenie. Jestem dumny z tego, że ten film naprawdę rezonuje i to z różnych perspektyw. Żyjemy w bardzo trudnych politycznych czasach. Sztuka otwiera pewne drzwi, zadaje pytanie. A ten film otwiera jakiś nowych dialog. Ten film inspiruje nas do rozmowy, do zastanowienia się nad naszymi decyzjami. A z drugiej strony, sposób zrobienia tego filmu, sound design, jest niezwykle unikalny. Wiele osoby pyta mnie, jak ja się czułem w takiej produkcji i w pracy z tak wizjonerskim umysłem. Wspaniale, że mogę o tym mówić. To mi też przypomina mój pierwszy film "Białą wstążkę" z kolejnym reżyserem-wizjonerem. Myślę, że Jonathan stworzył coś nowego, stworzył film na lata i na dekady - podsumowuje Christian Friedel.
W Łodzi podczas 15. jubileuszowego Festiwalu Kamera Akcja Christian Friedel odebrał nagrodę specjalną za szczególne osiągnięcia artystyczne, ale dał się tez poznać z zupełnie innej strony, jako frontman zespołu Woods of Birnam. - Festiwal Kamera Akcja od początku swojego istnienia podkreśla różnorodność, sieć zależności, szerokie myślenie. Stawiamy na to i chcemy to wyróżniać. Na naszym festiwalu Christian Friedel opowiadał o swojej drodze aktorskiej, dzień później wystąpił na scenie muzycznej - mówi Malwina Czajka, dyrektorka Festiwalu Kamera Akcja w Łodzi.
To był jednocześnie pierwszy koncert zespołu Woods of Birnam w Polsce. Grupa łączy nowoczesny indie i art pop z elementami nawiązującymi do sztuki filmowej, malarstwa i teatralnych inscenizacji. W Łodzi zespół wystąpił w ramach 16. edycji Międzynarodowego Festiwalu Producentów Muzycznych Soundedit. - To muzyczna wersja spektaklu, przy którym pracowałem z Robertem Wilsonem. Przeplatają się tam różne historie, między innymi Francisa Bacona i Oscara Wilde'a. To wielozmysłowe doświadczenie. Mieliśmy zaszczyt skomponować muzykę do tego spektaklu, powstała też płyta - opowiadał Friedel.
Z kolei szef festiwalu Soundedit, muzyk i dziennikarz Maciej Werk, nie wyklucza, że to może być tylko początek polskiej trasy Christiana Friedla. - Coś pomiędzy niemieckim kabaretem, Radiohead, Thomem Yorkiem, którego Friedel uwielbia. Okazało się, że Christian szykuje też na 2026 roku projekt poświęcony Klausowi Nomi, niemieckiemu awangardowemu artyście. Ja prywatnie też go uwielbiam. Woods of Birnam powinien pojawić się na koncertach w Polsce, bo to jest naprawdę świetny projekt. Pomijając już fakt, że Christian jest fantastycznym człowiekiem, utalentowanym wokalistą, performerem, aktorem. Uwielbia być na scenie i to jest naprawdę odczuwalne - podkreśla Maciej Werk.
Christian Friedel nie rezygnuje więc ani z muzycznych, ani z filmowych planów. Fani aktora już odliczają dni do premiery trzeciego sezonu "Białego lotosu", bo tą informacją Christian Friedel zelektryzował publiczność podczas październikowej wizyty w Polsce.