Reklama

Każdego roku ok. 40 tys. ciąż kończy się poronieniem. Kolejnych 1,7 tys. kobiet rodzi martwe dziecko. Przed pierwszymi urodzinami w zeszłym roku zmarło prawie 1,3 tys. maluchów.

Za każdą z tych liczb stoją niewyobrażalne dramaty. Obojga rodziców. Często jednak po stracie dziecka oczy wszystkich zwrócone są na kobietę, bo mężczyźni przecież "jakoś sobie radzą".

Reklama

No właśnie, jak?

"Biała trumna, sukienka..."

Tomasz i Ula o tym, że będą mieli dziecko, dowiedzieli się w styczniu 2017 roku. - Nasza ciąża przebiegała książkowo. Chodziliśmy wspólnie na wizyty do lekarza, rozmawialiśmy do "naszego" brzuszka, razem planowaliśmy, jak przygotować pokój dla malucha. Gdy dowiedzieliśmy się, że będziemy mieli córeczkę, szybko wybraliśmy imię Gabrysia - opowiada mężczyzna.

27 sierpnia o 3.30 nad ranem Uli odeszły wody. Od razu pojechali do szpitala. - Kilka godzin później moja narzeczona ostatkiem sił próbowała urodzić, ale dziecko nie chciało wejść w kanał rodny. Lekarz dopiero po namowach położnej zdecydował się na wykonanie cesarskiego cięcia, ale było już za późno... O 11.05 powiedziano mi, że Gabi nie żyje...

Tomasz nie pamięta pogrzebu córki. - Mam przed oczami tylko kilka obrazów: biała trumna, sukienka, w którą była ubrana Gabi i dalej już nic... Nie docierało to do mnie.

Sprawa śmierci Gabrysi trafiła do prokuratury. Ta jednak umorzyła śledztwo. - Nigdy nie pogodzę się z tym, że lekarz, który powinien nam pomóc, tak naprawdę uparcie dążył do tego, żeby nie robić cesarki...

Po stracie dziecka Tomasz i Ula skorzystali z pomocy szpitalnego psychologa. - Kiedy jednak powiedzieliśmy, że sprawę śmierci córki zgłosiliśmy do prokuratury, ta pani zaczęła na nas wywierać presję, że mamy wybaczyć, a nie walczyć. Z tej wizyty wyszliśmy w jeszcze gorszym stanie - opowiada mężczyzna.

- W końcu trafiliśmy na psychologa, który nas wysłuchał i pomógł trochę uporządkować uczucia. Wspierała nas najbliższa rodzina, ale straciliśmy wielu znajomych, odwrócili się. Niektórzy mówili: "będzie dobrze", "jesteście młodzi", "ja bym nie dał rady tego przeżyć". Ale takie słowa bardziej nas bolały niż dawały ukojenie.

"Czułem, że każda ciąża skończy się tragedią"

Kilka miesięcy później Ula zaszła w drugą ciążę. To również miała być dziewczynka. Wybrali dla niej imię Hania. I znowu cios.

- Urodziła się w 18. tygodniu ciąży. Pochowaliśmy ją z Gabrysią...

Tomasz nie chciał już wtedy mieć więcej dzieci. Po drugiej stracie okazało się, że jego żona ma problem ze skracającą się szyjką macicy. - Czułem, że każda ciąża skończy się tragedią.

Ula po śmierci Hani miała myśli samobójcze. Tomasz bardzo się bał, że nadjedzie dzień, kiedy nie zdoła jej upilnować. - Kolejny raz psycholog, psychiatra, terapia w grupie. To pomogło wyjść żonie z depresji.

Para zdecydowała się jeszcze raz zawalczyć. Dziś mają dwóch zdrowych synów. - Kiedy widzę, jak się bawią, śmieją, poznają świat, to bardzo tęsknię za Gabi i Hanią i żałuję, że nie ma ich z nami.

"To był koniec"

Jan i Marta byli szczęśliwym małżeństwem. Mieli 2,5-letniego Filipa i czekali na narodziny drugiego dziecka. - Emilka była naszą upragnioną córką - opowiada mężczyzna.

Ciąża i poród przebiegły prawidłowo. Kiedy dziewczynka pojawiła się na świecie, Jan wziął urlop, by pomóc żonie w opiece nad maluchem. Dnie spędzali na codziennych czynnościach przy dzieciach - kąpaniu, spacerach, zabawach w ogrodzie. Wydawało się, że nie może stać się nic złego.

Aż do 14 sierpnia. 

To była słoneczna sobota. Rankiem Jan z synem po śniadaniu wyszli do ogrodu. Mężczyzna planował, że skosi trawę i umyje samochód. W tym czasie Marta poszła na górę nakarmić niespełna trzymiesięczną Emilkę.

Nagle Jan usłyszał wołanie, żeby szybko przybiegł do domu. - Zastałem żonę w łazience z nieprzytomną i wiotką córeczką. Z ust Emilki wypływała woda i inne płyny. Myśleliśmy, że się zakrztusiła, więc klepałem ją po plecach i starałem się udrożnić górne drogi oddechowe, skąd cały czas leciał płyn - opowiada.

W tym czasie Marta zadzwoniła po karetkę. Jan razem z sąsiadką do przyjazdu ratowników reanimowali dziewczynkę. Później zajął się tym zespół pogotowia. - W tej całej sytuacji miałem wrażenie, że oni jakoś się nie spieszą, może wiedzieli, że już nic jej nie pomoże...

Na miejsce dotarła kolejna karetka, z lekarzem. Reanimacja nie przyniosła jednak skutku. Emilka zmarła.

W karcie zgonu lekarz wpisał: "nagłe zatrzymanie krążenia".

Dzień, w którym zwolnił świat

Jan zajął się formalnościami. Zakład pogrzebowy, ksiądz... - To szokujące, ale z perspektywy czasu widzę, że dzwoniłem do zakładu automatycznie, jakbym zamawiał pizzę: "Dzień dobry, zmarło mi dziecko, proszę o przysłanie karawanu pod adres..."

- Emilka leżała bez ruchu w kołysce, owinięta w kocyk, tak jakby spała... Czekając na karawan, położyliśmy córeczkę na stole, obmyliśmy i ubraliśmy w sukienkę, w której ledwie dwa tygodnie wcześniej miała chrzest. Później na zmianę z żoną trzymaliśmy ją na rękach...

Kilka dni później odbył się pogrzeb.

- Nikomu nie życzę, aby oglądał swoje dziecko w trumnie zamiast w kołysce ... Nie wiem, skąd mieliśmy siłę na pogrzebie, by pozwolić zamknąć trumienkę z jej ciałem i ją zakopać...

W dniu śmierci Emilki ich świat zwolnił. Wszystko wokół wydawało się za szybkie, za głośne. - Zwykłe rozmowy ludzi, z naszej perspektywy wydawały się nie mieć najmniejszego znaczenia i sensu. "HALO! NASZE DZIECKO UMARŁO!" - chciałem to powiedzieć każdemu człowiekowi na świecie w jego języku, żeby smucił się razem z nami. Gdyby ktoś mi powiedział, że jeśli spalę cały świat, to odzyskam córkę, tobym to zrobił. Dwa miesiące po śmierci mojego dziecka właściwie to się nie zmieniło - opowiada Jan.


- Wszystko w co wierzyłem, co miało dla mnie sens i co mnie tworzyło, rozpadło się i legło w gruzach. Po tych dwóch miesiącach cały czas czuję się oszukany, osierocony i nie wiem, kim jestem. Wcześniej wierzyłem w Boga, modliłem się w drodze do pracy i do domu, kładąc dzieci robiłem im znak krzyża na czole, wierząc, że to je uchroni. Chodziłem regularnie do kościoła, a wybierając imiona dla dzieci chciałem, by pochodziły od świętych. Czuję się opuszczony przez Boga, który podobno jest miłosierny. Doszedłem do wniosku, że mnie po prostu nienawidzi...

Jan i Marta zapisali się do grupy wsparcia, oparcie mają też w gronie najbliższych. - Inni wiedzą, co się stało, ale traktują cię jakby z rezerwą. Nie wiedzą, co powiedzieć. Po powrocie do pracy kilka osób składało mi kondolencje, dla niektórych tematu nie ma. Do nikogo nie mam pretensji, ludzie boją się śmierci i osób, które się z nią zetknęły - mówi mężczyzna.

Cmentarz, gdzie pochowano Emilkę, znajduje się 500 metrów od domu małżeństwa. Jan mija go kilka razy dziennie. Każdego dnia jest na grobie córki.

- Czasem mówię do niej, czasem tylko patrzę na grób i na skaczące ogniki w zniczach, zdarza się, że szlocham. I za każdym razem puszczam w powietrze pytanie: "Emi, gdzie jesteś? Kto mi Cię zabrał i dlaczego?" "Czy jesteś tam bezpieczna i szczęśliwa?".

"Kiedy w Warszawie wyły syreny, Lidia odeszła do Nieba..."

- Mamy z żoną trzech wspaniałych synów. Oczekiwaliśmy też z radością narodzin córki - zaczyna swoją historię Maciej. 

Pierwsze badania podczas ciąży nie budziły żadnych obaw. Dopiero ostatnie zaplanowane USG pokazało nieprawidłowości. - W ciągu kilku godzin wszystko nam się zawaliło. Strach, niepewność, niedowierzanie... Ale staraliśmy się znaleźć siły i ufaliśmy. Bałem się bardzo o moją żonę i córkę.

Lidia przyszła na świat 19 czerwca. Dostała 10 punktów w skali apgar, nie miała też żadnych zewnętrznych objawów nieprawidłowości zdrowotnych.

Po szczegółowych badaniach została skierowana do Centrum Zdrowia Dziecka. Zapadła straszna diagnoza. W maleńkiej główce dziewczynki intensywnie rozwijał się guz mózgu, to on spowodował widoczne na USG wodogłowie i uszkadzał kolejne części układu nerwowego.

- Biopsja, badania, konsultacje neurochirurgów, onkologów... Zero nadziei, zero szans. Pozostała tylko opieka paliatywna. Jestem bardzo wdzięczny lekarzom i pielęgniarkom z Centrum za ich ofiarne starania, szacunek dla jej niewinności i godnego odchodzenia.

Córka Macieja zmarła 1 sierpnia. 

Rodzina i najbliżsi wspierali Macieja i jego żonę w trudnych chwilach. - Mam świadomość, że nie zawsze wiedzieli, jak się zachować, co powiedzieć, zastanawiali się pewnie później, czy do tematu wracać, czy pytać o naszą kondycję, czy skupić się już na innych tematach, przecież życie płynie dalej.

Od śmierci dziewczynki minęły dwa lata, ale wspomnienia dramatycznych chwil są dla Macieja cały czas żywe. - Są momenty, że myślę, jakby to wszystko było wczoraj. Wiem, że tak już pewnie będzie do końca mojego życia.

- Chcę podkreślić jedną rzecz: po szpitalnej diagnozie wskazywano, że gdyby wcześniej na USG zdiagnozowano wadę, byłoby to jednoznaczne wskazanie do przeprowadzenia aborcji. Nie wyobrażam sobie tego. Lidia żyła poza łonem mamy 43 dni, ale zarówno oczekiwanie na nią, jej przyjście na świat jak i towarzyszenie jej przez ten czas były dla nas darem. Trudnym, bo często myślimy, że wszystko powinno toczyć się zgodnie z naszym wyobrażeniem i planem.

- Tęsknię za nią bardzo, ale wierzę, że kiedyś się spotkamy. Zmieniła moje życie i mam świadomość, że w Niebie jest świętą orędowniczką naszej rodziny, która nad nami czuwa i nas wspiera w codziennych zmaganiach - kończy.

Jak pomóc ojcu po stracie dziecka?

Psychoterapeutka Anna Bajkowska wskazuje, że po stracie dziecka mężczyźni o wiele rzadziej szukają pomocy dla siebie niż kobiety w analogicznej sytuacji. - Mężczyzna dzwoni do terapeuty, kiedy w jakiś sposób chce zaopiekować się swoją partnerką albo ich relacją. Bardzo często więc sam telefon czy e-mail z zapytaniem o konsultację jest wykonany przez pana, ale zazwyczaj dotyczy obojga partnerów - tłumaczy specjalistka z fundacji Nagle Sami, która zajmuje się pomocą osobom przeżywającym żałobę.

- To nie oznacza oczywiście, że ci mężczyźni mniej potrzebują pomocy albo mniej cierpią, jednak bardzo często na pierwszy plan wysuwa się potrzeba zaopiekowania się swoją partnerką i znalezienia dla niej przestrzeni, gdzie będzie mogła mówić o swoich emocjach - dodaje.

Psychoterapeutka zwraca uwagę, że podczas terapii w parze, kluczowym zadaniem terapeuty jest zadbanie, by ta przestrzeń znalazła się dla obojga partnerów. - Nawet, kiedy mężczyzna mówi, że on jest tutaj ze względu na swoją partnerkę, że to ona potrzebuje wsparcia i że to jej jest niezwykle trudno, a on - takie słowa bardzo często padają - "jakoś sobie radzi". Ważne, by nie zostawić tych słów bez odpowiedzi i sprawdzić ich znaczenie. Warto jest pytać : "Czy może mi pan o tym coś więcej powiedzieć? Jak pan to doświadczenie przeżywa? ".

A przeżywanie straty - jak wskazuje psycholog - jest bardzo indywidualną sprawą. Mężczyźni mówią jednak najczęściej o poczuciu bezradności, ale także o chęci działania.

- Mężczyźni w obliczu straty często doświadczają ogromnego poczucia bezradności. Ono wzmogło się jeszcze bardziej w czasie pandemii, kiedy możliwość towarzyszenia partnerkom, które przeżywają poronienie, w szpitalu czy podczas wizyty u lekarza, została bardzo mocno ograniczona. Niejednokrotnie mogą tylko czekać w samochodzie albo na korytarzu, za zamkniętymi drzwiami gabinetu. I to jest niezwykle trudna rola, bo jeszcze bardziej wzmaga poczucie bezradności, braku wpływu, niemożliwości uchronienia najukochańszej osoby w swoim życiu przed bólem i cierpieniem - dodaje.

Mężczyźni często mają względem siebie oczekiwanie, by działać, szukać rozwiązań, zrobić coś, co zmniejszy ból partnerki, coś, co pomoże im ruszyć naprzód. - A niejednokrotnie pod spodem jest ogrom smutku, żalu, obaw, czy zawiedzionych nadziei. Niezwykle ważne jest, by dla tych uczuć zrobić miejsce, by pozwolić im wybrzmieć - wyjaśnia Anna Bajkowska.

Zamiast dobrych rad

- Zamiast dobrych rad czy słów pocieszenia, lepiej jest po prostu zaoferować swoją obecność, towarzyszyć, być gotowym, żeby wysłuchać jego historię. Chodzi o to, żebyśmy nie stracili z oczu, że mężczyzna - nawet jeżeli mówi, że " jakoś sobie radzi" - także może potrzebować naszego wsparcia. Bardzo ważne, żeby usłyszał, że dla jego emocji też jest miejsce, że widzimy jego starania, by zatroszczyć się o partnerkę, ale że chcielibyśmy także móc zatroszczyć się o niego - tłumaczy Anna Bajkowska.

- To, co możemy zrobić w sprawie zdrowia psychicznego mężczyzn, to swoją postawą budować przekaz, który mówi: "To zupełnie naturalne, gdy mężczyzna przeżywa trudności i potrzebuje wsparcia. To jest ok." Mam nadzieję, że takie komunikaty, powtarzane wielokrotnie, w końcu przyniosą zmianę i obalą stereotypy, które mówią, że "mężczyźni nie płaczą", że "muszą dawać sobie radę", że "nie powinni czuć, bo muszą działać" - puentuje terapeutka.