Katarzyna Pruszkowska: Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy sięgnąłeś po alkohol?
Wojciech Wolak: - Pewnie, miałem 17 lat. Razem z kumplami piliśmy na wyjściach - osiemnastkach czy wagarach, jedno piwo na trzech. Szybko zauważyłem, że bycie "pod wpływem" sprawia mi przyjemność i to większą, niż moim znajomym. Na studiach sporo imprezowałem, więc i alkoholu było sporo.
Kiedy po raz pierwszy pomyślałeś, że picie alkoholu zaczęło wymykać ci się spod kontroli?
- Niedługo po studiach, kiedy po raz pierwszy kupiłem pół litra mocnego alkoholu i wypiłem go w domu, sam. Pamiętam nawet, że sklep był na ulicy Żabiniec, za Uniwersytetem Rolniczym w Krakowie. To był taki czas, kiedy moje życie bardzo się zmieniło - wcześniej miałem paczkę kumpli, imprezowaliśmy po dwa-trzy razy w tygodniu, nie mieliśmy specjalnie dużo zmartwień. A potem część znajomych się obroniła, zaczęła różne staże i prace, inni się żenili, rodziły im się dzieci, niektórzy powyjeżdżali. Wokół mnie zaczęło robić się pusto, co jest oczywiście naturalną koleją rzeczy. Jednak ja nie byłem jeszcze gotowy, by zacząć "dorosłe" życie. Miałem 27 lat, ale czułem, że nadal w środku jestem chłopakiem - niedojrzałym, niewystarczającym, żyjącym w poczuciu lęku. Wydawało mi się, że inni mnie wyprzedzili, a ja zostałem z tyłu. Że oni widzą rzeczy, których ja nie wiem - jak się zakłada rodzinę, jak się zaczyna karierę.
- Po jakimś czasie zauważyłem, że "lekarstwem" na te lęki i napięcie jest alkohol. Mogłem oczywiście uciec w wiele rzeczy - narkotyki, seksoholizm, hazard. Ale w Polsce mamy tak, że najłatwiej uciec w alkohol. Oczywiście nie byłem tego świadomy, nie myślałem: mam problemy, deficyty wyniesione z dzieciństwa, a picie pozwala mi na chwilę o nich zapomnieć. W tamtym czasie nie miałem takich refleksji, choć potem przypomniałem sobie, że ja już jako nastolatek bałem się, że będę alkoholikiem.
Dlaczego?
- Nie wiem, naprawdę, mogę tylko zgadywać. Być może dlatego, że dość wcześnie sięgnąłem po książki typu "My, dzieci z dworca zoo" czy "Pamiętnik narkomanki". Kiedy w telewizji puszczali jakiś dokument o alkoholikach, którzy mieszkali w jakichś biedaszybach czy ciepłowniach, byłem przerażony. To były mocne historie, które na pewno wywoływały emocje, ale sądzę, że większość ludzi oglądała je z myślą "ja nie mógłbym tak skończyć", a ja przeciwnie - podskórnie czułem, że właśnie ja bym mógł. Zresztą już jako dziecko nie myślałem o sobie za dobrze - sądziłem, że jestem niedobrym dzieckiem, a wszyscy inni są ode mnie lepsi; że skoro mam złe oceny, to nic ze mnie nie będzie. Jako 12-latek nie wyobrażałem sobie nawet, że mógłbym pójść do liceum czy dostać się na jakieś studia. Mam też takie wspomnienie, które być może uznasz za zabawne, ale kiedy zacząłem dojrzewać, byłem przekonany, że jestem tak odpychający, że nie ma szans, by jakaś kobieta dobrowolnie na mnie spojrzała i zobaczyła we mnie coś dobrego. Dlatego sądziłem, że jeśli będę chciał kiedykolwiek uprawiać seks, to tylko korzystając z usług prostytutki. Z takim właśnie poczuciem własnej wartości poszedłem w świat.
Nie myślę, że twoje wspomnienie o prostytutce jest zabawne - mnie zasmuciło. Wróćmy zatem do 27-letniego Wojtka, któremu towarzyszą podobne emocje, a który właśnie odkrył, jak je tłumić. Podejrzewam, że na początku mogłeś czuć ulgę?
- Tak, dokładnie tak było. Odkrycie na miarę Nobla - siedziałem w mieszkaniu, była jesień, Kraków cały w smogu, we mnie wszystkie te emocje, o których rozmawiamy. A kiedy wypiłem setkę z colą - wszystkie wyparowały. Zniknęły obawy o to, czy sobie poradzę w życiu; porównywanie się, rozmyślanie, co mają inni, a czego nie mam ja. Wreszcie poczułem się dobrze. Oczywiście wiedziałem, że to rozwiązanie na krótką metę, ale nie potrafiłem z tym skończyć. Byłem jak ta żaba, która wyskoczy z wrzątku, ale jeśli jest w garnku i wodę podgrzewa się stopniowo - ugotuje się, nieświadoma zagrożenia. Ja tak samo grillowałem siebie. Najpierw pół litra dzieliłem na setki i ustalałem sobie dzienny przydział, który miał mi wystarczyć od poniedziałku do piątku. Nawet jeśli miałem kiepski dzień, wiedziałem, że po pracy wrócę do domu, a tam będzie na mnie czekała moja setka na poprawę humoru. Kłopot w tym, że to szybko przestała być setka po pracy. Piłem więcej, o wcześniejszych porach, z czasem nie po pracy, basenie czy bieganiu, ale zamiast nich. Doszedłem do momentu, w którym nie chciało mi się nawet wychodzić ze znajomymi, bo szykowanie się, dojazd, picie ukradkiem, bo znajomi piją dwa piwa na wieczór, a ja potrzebuję już o wiele więcej. To był czas, kiedy nie potrzebowałem już towarzystwa, żeby się upić. Potrzebowałem picia. Zacząłem więc kłamać, np. mówić, że jestem chory, zwalniać się z pracy o 14:00, tylko po to, żeby iść do domu i się napić. Dziś wiem, że już same próby kontrolowania picia były sygnałami ostrzegawczymi, ale wtedy byłem z siebie wręcz dumny, że tak świetnie sobie radzę, bo nie znałem jeszcze mechanizmów, które rządzą życiem alkoholików.
Dobrze rozumiem, że w pewnym momencie zacząłeś po prostu planować picie?
- Tak, na przykład kiedy wybierałem się na imprezę i widziałem, że znajomi przesiedzą cały wieczór nad jedną butelką winą, szedłem już wypity albo miałem ze sobą własny alkohol. Udawałem, że idę na papierosa albo to ubikacji, tam wypijałem swoje 0,2 i wracałem do towarzystwa. Jeśli leciałem na wakacje, a swego czasu podróżowałem dość dużo, też zawsze musiałem mieć coś na podróż - np. lecąc do Indii kupiłem alkohol, rzekomo po to, żeby nie dopadły mnie problemy żołądkowe. Jeśli szedłem na plażę, też musiałem wiedzieć, czy będzie tam jakiś bar, czy mam mieć własne zaopatrzenie. To był wczesny etap choroby i jeszcze mną nie telepało, ale już czułem, że bez alkoholu czuję się źle, nic nie sprawia mi radości.
Czy twoi bliscy, znajomi czy współpracownicy domyślali się, co się z tobą dzieje?
- Większość nie miała pojęcia, bo świetnie się maskowałem. Na przykład szedłem na imprezę i w ogóle nie piłem, a potem gratulowałem sobie, że tak świetnie się trzymam i nie mam żadnego problemu z alkoholem, skoro od 18 do 23 nie wypiłem ani kropli. Nie dawało mi do myślenia to, że w drodze do domu wstępowałem do nocnego po dwie 0,2 i wypijałem je na ławce pod blokiem. Podobnie było na imprezach firmowych. Szedłem na oficjalne kolacje, wypijałem jedno piwo i mówiłem, że muszę iść do pokoju przygotować się do wystąpienia, które miałem kolejnego dnia. A tak naprawdę szedłem pić. Chyba jedyną osobą, która się domyślała, była moja dziewczyna. Widziała, że coraz częściej bełkoczę, wyglądam, jakbym wypił więcej, niż mówiłem. Znajdowała poukrywane butelki albo słuchała tłumaczeń, kiedy nagle o 23:50 zrywałem się z kanapy i mówiłem, że muszę natychmiast iść do sklepu po mleko, bo jest mi ono niezbędne tej nocy. Coraz więcej kłamałem i coraz częściej te kłamstwa zaczęły wychodzić na jaw. Poza tym zaczęły zdarzać mi się sytuacje, których dziś się wstydzę i uważam je za karygodne - prowadziłem samochód pod wpływem, umawiałem się, ale nie pamiętałem z kim, a potem następował moment konsternacji, bo byłem pewien, że idę na spotkanie z osobą X, a przychodziła Y. Przestałem też wychodzić na miasto na trzeźwo, nie mogłem już znieść rzeczywistości, jeśli nie byłem na rauszu.
W pracy nikt się nie zorientował?
- Nie, ale to była tylko kwestia czasu, myślę, że najwyżej kilku tygodni. Co prawda przychodziłem jeszcze do pracy trzeźwy albo na kacu, ale coraz częściej stwierdzałem, że nie dam rady, wsiadałem w auto, jechałem do osiedlowego po 0,2 i wracałem za biurko. Byłem wtedy managerem średniego stopnia, a więc dość często uczestniczyłem w takim stanie w spotkaniach - zawiany, w rozchełstanej koszuli, bredzący. Pewnie gdybym miał inną osobowość, był z natury spokojny i poukładany, zorientowaliby się i wylali mnie wcześniej. Ale mam taki temperament, że i na trzeźwo wyglądam, jakbym wypił - mówię szybko, dużo, jestem bardzo energiczny. Pewnie dzięki temu udało mi się tak długo utrzymywać pozory.
Jak długo ci się udawało?
- Przez siedem lat.
Wiem, że pewnym momencie poważnie zachorowałeś - miałeś zapalenie trzustki, które może skończyć się nawet śmiercią. To był moment, w którym dotarło do ciebie, że nie panujesz nad piciem?
- Nie, już wcześniej docierało do mnie, że nie jest za wesoło. Szedłem rano do monopolowego, kupowałem alkohol i obiecywałem sobie, że to już ostatnia butelka. No, może jeszcze setka wieczorem, żeby łatwiej było mi przetrwać, bo miałem wtedy już silny zespół abstynencyjny, ale to wszystko. Kiedy się zorientowałem, że samemu nie dam rady, zacząłem szukać pomocy, byłem na meetingach, poszedłem nawet do psychiatry. Powiedziałem otwarcie, że nadużywam alkoholu i zapytałem, czy jest coś, co może mi pomóc poradzić sobie z uzależnieniem. Dostałem na tydzień tabletki, i wtedy faktycznie nie piłem, ale kiedy się skończyły, zacząłem znowu. Lekarka nie mogła wypisać mi więcej, bo to były benzodiazepiny, silnie uzależniające, które mają pomóc przetrwać najtrudniejszy czas, ale same w sobie nie leczą. Szukałem pomocy, ale po omacku, po swojemu - tak, jak wielu alkoholików. Nie myślałem wtedy o dłuższym odwyku, np. sześciotygodniowym. Chciałem pozbyć się problemu, ale tak, żeby nikt się nie dowiedział, żebym nie musiał rezygnować z pracy, a najlepiej, żeby jeszcze było mi przyjemnie. Targały mną emocje - jednego dnia chciałem adoptować ze schroniska psa, żeby mobilizował mnie do wychodzenia z domu, drugiego leżałem w łóżku, piłem, płakałem i użalałem się na sobą. Aż przyszła choroba. Wtedy byłem załamany, dziś sądzę, że gdybym był wierzący, nazwałbym ją jakąś boską interwencją. Na pewno mnie uratowała.
- Sądzę, że gdyby nie zapalenie trzustki, nie rozmawialibyśmy dziś w wygodnych fotelach, za ścianą nie bawiłby się mój syn. Albo stałabyś nade mną dworcu centralnym, a ja pociągałbym z butelki denaturat, albo siedziałbym w szpitalu psychiatrycznym, albo leżał na cmentarzu. Oczywiście nie wiem tego na pewno, ale coś czuję, że byłem już na prostej drodze do jakiejś katastrofy.
Zapalenie trzustki pomogło ci uświadomić sobie "na dobre", że naprawdę masz problem i naprawdę potrzebujesz pomocy?
- Nie do końca, nadal próbowałem sam przed sobą udawać, że problem jest mniejszy, niż rzeczywiście był. Nie było tak, że usłyszałem diagnozę, uniknąłem powikłań i powiedziałem sobie: "dobra Wojtek, zobacz, do czego się doprowadziłeś. Od dziś nie pijesz, koniec". Ten proces trwał niemal rok. Najpierw próbowałem wmawiać sobie i innym, że nie rozchorowałem się przez alkohol, ale przez to, że jadłem niezdrowo. Potem wymyśliłem, że spróbuję nie pić przez rok, aż kurz opadnie, bliscy się trochę uspokoją. A potem zacznę pić znowu, oczywiście mając wszystko pod kontrolą. A już miesiąc po wyjściu ze szpitala napiłem się znowu, mimo że wiedziałem, że każdy kieliszek stanowi poważne zagrożenie dla mojego zdrowia. Oczywiście nie wypiłem kieliszka jak koneser, ale od razu 0,7. Wtedy dotarło do mnie, że rzeczywiście coś musi być ze mną nie tak - wiem, że ledwo uciekłem spod kosy, że alkohol prawie mnie zabił, a mimo to znowu po niego sięgam. Wtedy poszedłem na odwyk, choć kompletnie bez przekonania.
Pomógł?
- Niezbyt, bo szybko wróciłem do picia, choć już ze świadomością rozdarcia - z jednej strony wiedziałem, że picie mi szkodzi, z drugiej - sądziłem, że bez alkoholu moje życie będzie szare, trudne i nudne. To doświadczenie wielu ludzi, którzy mają problem z alkoholem - niektórzy latami nie potrafią się zdecydować, czy pić, czy nie. Ja w końcu stwierdziłem, że skoro budowanie szczęścia, rodziny czy kariery z alkoholem mi się nie udało, to spróbuję bez. Po tym nieudanym odwyku poszedłem do ośrodka dziennego w Gdańsku, na Nowym Porcie, w którym terapia nie była tak intensywna - raz w tygodniu mieliśmy spotkania grupowe, które trwały po dwie-trzy godziny i raz w tygodniu terapię indywidualną. To był długi proces, a ja na początku wcale nie byłem przekonany, że to zadziała, a ja wytrzymam. Pierwsze tygodnie wyglądały tak, że siedziałem z zaciśniętymi szczękami, zły na cały świat i sądziłem, że siedzę otoczony bandą idiotów, a na dodatek prowadząca też nie lepsza. Na dodatek to nie było tak, że z każdym dniem czy tygodniem było lepiej - przeciwnie. Były dwa dobre dni, a potem trzy beznadziejne tygodnie. Wiele razy miałem takie myśli, żeby rzucić to w diabły.
Co sprawiło, że zostałeś?
- Sam się zastanawiam, skąd brałem wtedy energię, by regularnie chodzić na spotkania. Myślę, że pomogła mi świadomość, że nie ma innej drogi - mogę pić albo nie pić. A jeśli nie chcę pić, muszę chodzić na terapię, bo nie znam innego sposobu, żeby zerwać na nałogiem.
Po jakimś czasie poczułeś, że jest lepiej na dłużej?
- Po roku abstynencji. Najpierw zacząłem dostrzegać, że życie bez picia jest znośne; dupy nie urywa, ale nie jest źle - wysypiam się, nie chodzę tak często wkurzony, zauważam, że jest ładna pogoda, ptaki śpiewają, coś ładnie pachnie. Zrozumiałem, że terapia działa. Dziś często mówię, że w trzeźwieniu potrzeba dwóch rzeczy - zaufania i cierpliwości. Zaufania do terapeuty, grupy, procesu; uznania, że przebieg terapii wymyślili ludzie znacznie mądrzejsi od nas i że setki tysięcy osób na całym świecie zakończyło ją z sukcesem. Oczywiście na początku często pojawiają się myśli: "do kitu, ja nie mam szans, żeby wytrzeźwieć", ale warto popatrzeć wtedy na tych, którzy zaczęli dwa-trzy lata wcześniej i zobaczyć, jak daleko zaszli. Patrząc na ich historie można powiedzieć sobie: "dobra, mogę w to jeszcze nie wierzyć, ale ufam, że to mi pomoże". Natomiast cierpliwość jest potrzebna do tego, żeby się nie zniechęcić przy pierwszych trudnościach albo potknięciach. Nie można wytrzeźwieć w tydzień, tak samo, jak nie można w takim czasie nauczyć się chińskiego czy pływania.
A kiedy nastąpił moment, w którym sam przed sobą przyznałeś, że jesteś alkoholikiem?
- Dotarło to do mnie właśnie podczas terapii indywidualnej. Oczywiście każdy, kto wiedziałby, jak funkcjonowałem przez te siedem lat, "od strzału" wiedziałby, że jestem alkoholikiem. Ale ja długo to wypierałem. Kiedy jednak dłużej nie potrafiłem i powiedziałem: "tak, jestem alkoholikiem", poczułem ogromną ulgę. W tym momencie skończyło się udawanie, walczenie z samym sobą, kłamanie. Powiem więcej - poczułem nawet pewien rodzaj dumy, bo w końcu gdzieś należałem. To oczywiście wynika z moich doświadczeń, bo całe życie czułem się wyobcowany, dlatego rozumiem ludzi, u których dominują przede wszystkim wstyd czy strach. To był ważny moment, bo kiedy udajemy, że problemu nie ma, nie musimy się nim zajmować "na poważnie". Możemy chodzić na terapię, czytać mądre książki, ale niczego nie zmieniać. Tak zresztą działa nasz mózg - nie lubi zmian, bo postrzega je jako zużywające zapasy zagrożenie. No bo trzeba podjąć wysiłek, żeby znaleźć ośrodek odwykowy, czasem, choć nie zawsze, coś zapłacić, poświęcić swój czas. Brzmi może łatwo, ale takie nie jest.
W naszej rozmowie często pojawia się wątek właśnie tego uzmysłowienia sobie, że ktoś naprawdę ma problem z alkoholem. Wcześniej wspomniałeś o mechanizmach, które "rządzą" życiem alkoholików. Zakładam, że to za ich sprawą, przynajmniej częściowo, łatwiej jest sądzić, że wszystko jest przecież "pod kontrolą". Słusznie?
- Tak. Pierwszy, który nazywa się mechanizmem iluzji i zaprzeczeń, pozwala alkoholikowi na to, by nie dostrzegać problemu. Na przykład żona mówi do męża: "Wojtek, pijesz 0,5 litra czystej codziennie, przecież ty jesteś alkoholikiem". A on jej odpowiada: "ja? To ty nie wiesz, że sąsiad z naprzeciwka pije 0,7? To on jest alkoholikiem, a nie ja". Albo ktoś po pijaku przewrócił się i rozbił nos. Na komunikat: "wywaliłeś się, bo piłeś" może odpowiedzieć: "nieprawda, chodnik był śliski, bo sąsiad nie odśnieżył", "nieprawda, zakręciło mi się w głowie", "nieprawda, zagapiłem się". W moim przypadku ten mechanizm zadziałał, kiedy na wieść o zapaleniu trzustki uznałem, że winne jest śmieciowe jedzenie.
- Drugim mechanizmem jest nałogowe regulowanie uczuć, bardzo powszechne. To wszelkie te sytuacje, w których słyszymy: "muszę się napić, bo szef mnie wkurzył", "pokłóciłem się z żoną, muszę wypić". Działa to też i w druga stronę - piję, żeby się lepiej bawić, odstresować. Alkohol, choć na dłuższą metę jest depresantem, może mieć funkcję albo uspokajającą, albo nakręcającą, które pozwalają "radzić sobie" z niechcianymi emocjami. Jedna osoba po reprymendzie od szefa pogada z kimś bliskim, pójdzie na basen się zmęczyć, zastanowi się nad tym, czy faktycznie mogła coś zrobić lepiej. To konstruktywne metody radzenia sobie, choć trudniejsze, bo nie ma w nich elementu ucieczki od problemu. Inna osoba, która nie umie w ten sposób regulować emocji, po prostu zapije i ma je "z głowy". Ludzie piją na samotność, na pustkę, na stres, na lęk. Owszem, one początkowo znikają - na kilka godzin. Ale problem nie znika.
- Trzeci mechanizm nazywa się mechanizmem rozproszonego i rozdwojonego "ja". Sprawia, że osoba uzależniona nieustannie doświadcza silnych wahań nastrojów związanych z poczuciem własnej wartości. Kiedy wypije czuje się świetnie, uważa, że jest najlepsza, zdolna, ma świetne pomysły, których otoczenie nie docenia. Kiedy wytrzeźwieje i ma kaca, uważa, że jest beznadziejna, słaba, wstydzi się swoich słabości i porażek. Oczywiście chce poczuć się lepiej, a żeby tak się stało - musi się napić. W ten sposób alkohol zaburza równowagę organizmu i poczucie własnej wartości - osoba uzależniona po jakimś czasie już sama nie wie, czy jest fajna, czy może beznadziejna. Tak, jak ja, kiedy piłem, żeby pozbyć się tego uczucia, że jestem nic nie wart.
A jak się czujesz teraz, kiedy jesteś trzeźwy od kilku lat?
- Mojemu procesowi trzeźwienia towarzyszyła terapia indywidualna w nurcie poznawczo-behawioralnym i to tam, przez kilka dobrych lat, pracowałem nad poczuciem własnej wartości. Kiedy na początku terapeutka pytała mnie: "Wojtek, z czego w swoim życiu jesteś dumny?", mówiłem: "z niczego". Ona wymieniała - "Skończyłeś jedne studia, kończysz następne, to nic?". I tak powoli, powoli uczyłem się doceniać siebie, także z pomocą mojej partnerki. W moim przypadku dobrze zadziałały afirmacje, ale nie te "kochane pieniążki, przyjdźcie do mnie" czy "jestem bogaty, mieszkam w Dubaju, jeżdżę Mercedesem", podczas gdy mieszkam w Hucie i jeżdżę Polonezem. Mówię o afirmacjach, które są oparte na faktach i pozwalają zastąpić te kiepskie myśli o sobie.
Na koniec rozmowy zostawiłam pytanie, które przyszło mi do głowy, kiedy czytałam w sieci wypowiedzi ludzi uzależnionych. Wielu pisało, że po latach picia wstyd im przyznać, że mają problem i pójść na terapię, bo widzą, ile ich uzależnienie spowodowało problemów. Co byś im powiedział?
- Zanim odpowiem na to pytanie, chciałbym powiedzieć coś innego, co uważam za ważne właśnie w kontekście wstydu. Mianowicie: jestem przekonany, że alkoholizm jest chorobą i że w związku z tym nikt go świadomie nie wybiera. Nie znam osoby, która w wieku 25 lat powiedziałaby: "no, a teraz zacznę pić i zniszczę resztę życia sobie i swojej rodzinie". Ludzie uzależnieni uciekają - ale nie DO alkoholizmu, tylko OD problemów i próbują sobie radzić jak umieją. Jasne, wpływ na to mają nasze geny, środowisko, występujące zaburzenia psychiczne, przeżyte traumy. Ale zapewniam, że nikt nie zostaje alkoholikiem dla przyjemności, żeby po latach skończyć w Monarze albo na ulicy.
- A wracając do pytania: przychodzą do mnie ludzie, którzy mówią o tym, że wstydzą się pójść na odwyk. Wtedy pytam: "czyli uważasz, że leczenie się to wstyd, ale to, że przepijasz wypłatę, dzieci chodzą przerażone i zasmarkane, a żona opuchnięta, już nie?" albo "wstydzisz się iść na odwyk, a tego, że wozisz dzieci pod wpływem się nie wstydzisz?". Takie postawienie sprawy często działa, tak samo, jak dzielenie się swoją historią. Ja przy różnych okazjach i w różnych sytuacjach otwarcie mówię o tym, że jestem trzeźwym alkoholikiem.
Z jakimi reakcjami się spotykasz?
- Na początku zwykle jest konsternacja, ale szybko zmienia się w ciekawość, a często i w chęć podzielenia się swoja historią. Ktoś bierze mnie na stronę i mówi: "wiesz, jak chyba też mam problem z alkoholem, chciałbym coś z tym zrobić". Kiedy zacząłem mówić głośno o swoich doświadczeniach, nagle ludzie zaczęli dzielić się swoimi, na przykład kumpel, którego znałem od liceum, wyznał, że jego ojciec był alkoholikiem i regularnie urządzał im w domu sajgon; inny, że mama popijała. Zdaję sobie sprawę, że takie "wyjście z szafy" jest stresujące, bo w głowie mamy najgorsze scenariusze: ludzie przestaną mi się kłaniać, zabronią naszym dzieciom się bawić, będą chcieli, żeby moja rodzina wyprowadziła się z osiedla. Jednak najczęściej nic takiego się nie dzieje, a raczej spotyka się słowa wsparcia czy uznania. Myślę, że dzięki ludziom, który otwarcie mówią o swojej chorobie, także tym znanym, powoli odzieramy alkoholizm z takiego odium wstydu i przestajemy go kojarzyć wyłącznie ze wstydem, syfem, brudem. To choroba jak każda inna, a przecież ludzie raczej nie wstydzą się cukrzycy czy nowotworu.
Choroba i to uleczalna.
- Tak, to dobre zakończenie naszej rozmowy - alkoholizm jest chorobą, która może dotknąć każde go z nas. Jednak dobra wiadomość jest taka, że to choroba uleczalna - oczywiście od warunkiem, że odstawi się alkohol.