Reklama

Rozkładające się ciała ofiar na ulicach, czołgi, bombardowanie... Choć to samo dzieje się za wschodnią granicą, nie jest to relacja z Ukrainy, ale wspomnienia najmłodszych lat dzieciństwa pana Ryszarda Kotowskiego. Przeżył on w latach czterdziestych pacyfikację rodzinnych Grzęd - wsi, która nigdy nie została odbudowana.

Od wojny do wojny

Wieś Grzędy znajdowała się dosłownie pośrodku niczego, wśród bagien, jakby na "końcu świata". Zarówno jej założenie jak i zniszczenie wiele wspólnego mają z wojną. Dotychczas zagadką pozostawało, jak mogło dojść do tego, że jeszcze w XIX wieku część ludzi zamieszkujących ówczesne Królestwo Polskie, których czekało zesłanie na Sybir przekonała Rosjan, by mogli pozostać na terenie Polski pod warunkiem założenia takiej osady przypominającej podłe, srogie warunki Syberii. Pan Ryszard wspomniał jednak, że jego rodzina ziemię dostała od cara:

Reklama

- Mój prapradziadek Chrapowicz służył na koniu w wojsku cara 25 lat. Po zakończeniu służby otrzymał z jego rąk 40 ha ziemi. Było to właśnie na terenie Grzęd. Inni zasłużeni rolnicy z okolicznych gospodarstw za możliwość wypasania krów na jego pastwiskach jesienią przywozili mu zboże. Całe dwa metry zboża za jedną krowę - opowiada.

Tak też pośrodku biebrzańskich mokradeł, na terenie odciętym od świata przez bagna i lasy, powstały Grzędy.

Dziś nieco uogólniamy to miejsce, tymczasem składały się na nie osady, które nigdy nie tworzyły jednej wsi. W skład "Grzęd" wchodziły: Nowy Świat, Wilcza Góra, Dębowa Góra i Solistowska Góra, natomiast Osowe Grzędy i Pojedynek przynależały do osady Longiew, którą również myli się z Grzędami.

Dzięki temu, że okolice te były oddalone od cywilizacji, stały się one schronieniem dla powstańców kolejnych polskich zrywów narodowych. W starych dębach chowano broń, pieniądze czy sztandary. Kres wsi Grzędy położyła II wojna światowa. Był to odwet za pomoc Armii Krajowej. Niemcy, podejrzewając mieszkańców o współpracę z partyzantami, 16 sierpnia 1943 roku spacyfikowali osadę. Sukcesywnie podpalali dom po domu i tam, gdzie wybuchała amunicja partyzantki, rozstrzeliwali jego mieszkańców. W ten sposób zamordowano 36 osób, w tym 14 nieletnich i dzieci. Ofiary pochowano w zbiorowej mogile na Solistowskiej Górze.

Resztę mieszkańców Grzęd, blisko 200 osób, wywieziono na przymusowe roboty do III Rzeszy, a wieś nigdy się nie odbudowała. W sierpniu 43. roku legła w gruzach wraz ze stuletnimi dziejami mieszkających tam ludzi. Pozostały po niej jedynie kępy bzów, zdziczałe sady i fundamenty domostw. Dziś są chronioną częścią Biebrzańskiego Parku Narodowego - rezerwatem Czerwone Bagno. Jedną z osób, która się tam urodziła i przeżyła pacyfikację, jest pan Ryszard, wówczas 5-letni Rysio, któremu silne przeżycia wryły się w pamięć na całe życie.

- Mama moja zmarła jak miałem 2-latka. Nie pamiętam co jadłem dziś na śniadanie, ale pamiętam przygotowania do jej pogrzebu, jak ją czesali... Natomiast ojca zabrali w 39. roku do wojska i już nie wrócił. Babcia podjęła trud wychowania mnie i mojego młodszego brata Henryka.

Pan Ryszard mocno przeżył śmierć mamy, ale to kolejne dni wojny oswajały go z tematem śmierci. Miał 5 lat, kiedy do jego wsi wkroczyli Niemcy.

- Był sierpień roku 1942. Wkroczyli ze względu na to, że partyzanci mieli u nas wsparcie - żywność i schronienie od gospodarzy. Przyszli nad ranem, kiedy ludzie byli zaspani. Otoczyli całą wieś. Wkroczyli najpierw do nas, bo nasza gospodarka była pierwszą za kanałem. Mój dziadek, Zyskowski, był już na podwórku. Trwał poranny obrządek. Jego córka a moja ciocia doiła krowy. Dziadek miał odwieźć mleko do mleczarni, kiedy zauważył, że budynki otoczyło wojsko. Jeden z żołnierzy wszedł na nasze podwórko i powiedział do dziadka, by szykował rodzinę do wyjazdu, bo będą nas przenosić na inną gospodarkę. Dziadek znał niemiecki, jeździł do Niemiec na handel i po lekarstwa. Od granicy niemieckiej było zresztą od nas nie więcej niż 20 kilometrów. Dziadek przyszedł do domu, obudził nas wszystkich, nakazał się ubrać i wynosić wszystko, co będzie nam potrzebne na wóz, bo będziemy musieli opuścić naszą gospodarkę. Babcia była przestraszona - opowiada pan Ryszard.

Byli żywym towarem

Załadowali wóz, wsiedli i ruszyli. Najpierw przez most za kanał do sąsiada Kuklińskiego.

- Niemcy zatrzymali nas na moście, skąd mogliśmy zauważyć dym. Wtedy zrozumieliśmy, że podpalili budynki wkoło. Mieliśmy stać tam dotychczas, aż domniemani partyzanci nie wyjdą z budynków. Nikt nie wyszedł, więc przekroczyliśmy kanał i jechaliśmy do następnego gospodarstwa, do Kuklińskich, którzy również już pakowali się na swój wóz. I pojechaliśmy razem do następnego gospodarza, Kołakowskiego. Również załadowali rzeczy, dzieci i wszyscy jechaliśmy do kolejnych gospodarstw: państwa Dobrydniów i kilkunastu innych, aż do ostatniego zabudowania w lesie. W tym czasie spalili wszystko. Całą wioskę. Ostatnim budynkiem była leśniczówka mojego wuja Piotra Grabowego. Jednak nikt w niej od roku nie mieszkał, bo wuj wraz z rodziną, za to, że był człowiekiem wykształconym, został wywieziony na Sybir, by tam wypasać owce. 

Niemcy z karabinami zajęli miejsce obok mieszkańców Grzęd w wozach. Gnali ich przez las do Woźnejwsi. Tam kazali wysiąść.

- Niektórzy wysiedli z bagażem, z pościelą, inni bez, ale zaraz przyszli kolejni Niemcy i bez pytania odjechali naszymi wozami - wspomina pan Ryszard. - Za chwilę przyjechały wojskowe samochody, do których nas załadowali i wywieźli na stację do Grajewa. Tam odłączyli kobiety z dziećmi od mężczyzn i kazali się wszystkim obmyć. Potem zagnali nas do pociągu, którym jechaliśmy aż za Berlin.

Tylko posłuszeństwo mogło gwarantować im przeżycie.

- Miejscowość Longiew była pierwsza od lasu. Tam jeden z partyzantów wyskoczył i zastrzelił Niemca. Trzech tamtejszych gospodarzy zmuszono, by wykopali głęboki dół i zastrzelono ich wraz z rodzinami. Wszystkie 11 osób. Później przyszli po nas - sięga pamięcią nieco dalej pan Ryszard. - Z naszej wioski nie zginął nikt, bo wszyscy się poddali.

Kiedy dojechali na stację końcową, posłusznie wykonywali kolejne polecenia.

- Na miejscu każda rodzina siedziała oddzielnie, po kilka metrów jedni od drugich. Każda miała tablicę na słupku ze swoim nazwiskiem. Zaczęli przyjeżdżać Niemieccy gospodarze, tak zwani baorzy, którzy wybierali sobie rodziny do pracy na gospodarstwie. Za każdą rodzinę płacili. Byliśmy żywym towarem. Trwało to jakieś 7 godzin, kiedy zostały już tylko 2 rodziny, w tym my.

Rodzina z małymi dziećmi i starszymi ludźmi nie była atrakcyjna dla gospodarzy, którzy szukali parobków. Raptem wujek i wujenka byli w wieku produkcyjnym. Ale w końcu po 7 godzinach czekania trafił się baor, który zechciał kupić również ich.

- Mówił, że przecież urośniemy i wtedy będą ze mnie i brata pracownicy. Zapłacił za nas 40 marek. Przewieźli nas na drugą stację, na wąskotorówkę. Jechaliśmy pociągiem jakieś dwie godziny, zanim dojechaliśmy na gospodarstwo naszego baora. Były tam już inne polskie rodziny.

"Uchodzij bystro!"

Baor osadził rodzinę Ryszarda w domu krytym trzciną. Mieli jeden pokój a w nim piętrowe łóżka. Jednak to, co zastali, szybko dopasowali do swoich potrzeb.

- Dziadek z wujkiem już po pierwszej nocy przerżnęli te łóżka i przerobili na pojedyncze - śmieje się pan Ryszard. U baora spędzili dwa i pół roku, aż do zakończenia wojny.

- Blisko naszego gospodarstwa stacjonowało wojsko niemieckie, między innymi saperzy robiący okopy. Jeden z tych Niemców mnie polubił, traktował jak przybranego syna. Przychodził z rana i prowadził do wojskowej kuchni, gdzie rozpościerał swoją połatkę i dzielił się jedzeniem. Dał też swój wojskowy płaszcz do krawca, żeby uszył z niego mundurek i spodnie dla mnie. Nie było dnia, by nie było z nim kontaktu. Czasami nawet dostałem zabawkę. A pewnego dnia kupił mi taką tabliczkę, do której miałem nauczyć się strzelać. Jakiś tydzień później otoczyli nas Rosjanie...

Baorzy wiedzieli wcześniej, że Rosjanie są w drodze i wysłali swoje rodziny za granicę.

- Cztery kilometry od nas było morze. Mężczyźni zostali, kobiety z dziećmi miały dostać się na jakiś okręt. W ostatniej chwili przed oblężeniem uciekli również gospodarze. Zostały tylko budynki i my, wysiedleńcy z Polski. W dniu napaści zeszliśmy do schronu. Była to duża piwnica miesząca cztery rodziny. Siedzieliśmy tam kilka dni ze względu na bombardowanie.

Tydzień później armia rosyjska spotkała ich na wiejskiej drodze.

- Powiedzieli wtedy, że będziemy tam mieszkać i mamy wybrać sobie dom. Ale za jakieś dwa dni przyszli następni i powiedzieli: "Uchodzij tylko bystro!". To było przed Bożym Narodzeniem. Napadało już trochę śniegu, więc podróżowaliśmy z dwiema innymi rodzinami saniami. Mężczyźni, którzy się nie zmieścili szli obok, w tym mój dziadek. Już w pierwszym miasteczku, do którego przyjechaliśmy, zastał nas widok rozstrzelonych Niemców.

Od Świąt do Świąt

Po niemal miesiącu wojennej tułaczki Rosjanie zagnali ich na stację i załadowali do wagonów towarowych.

- W pociągu było 40 osób. Rodziny z naszej rodzimej wsi i dwie rodziny z Warszawy. Z tego, co pamiętam, jedna z nich miała na nazwisko Kowalczyk. W wagonie była tzw. koza, piecyk z rurą, gdzie można było coś ugotować. Najczęściej kaszę, zupę czy po prostu wodę. Spaliśmy na piętrowych pryczach. Pewien czas męczyła nas wszawica. Gdyby nie babcia to te wszy by nas zjadły - śmieje się pan Ryszard. - Babcia co drugi dzień zszywała nam koszulki z dostępnych sztuk materiału, a te ze wszami wyrzucaliśmy.

Pociąg od czasu do czasu przystawał na miejskich stacjach, wtedy mężczyźni wychodzili i zdobywali jajka czy inne dostępne produkty.

- W miastach wszędzie leżały trupy, niektórzy napotkani ludzie zajmowali się przenoszeniem ich do rowów, tak by można było przejść drogą. W pamięci mam też widok pięciu Niemców przewieszonych przez lufę czołgową. I takie to były krajobrazy oglądane z okna pociągu.- Traumatyczne, zwłaszcza dla kilkuletniego chłopca.

Jechali pociągiem kolejne długie tygodnie.

- Jeden dzień do przodu, dwa dni do tyłu. Dwa dni do przodu, jeden do tyłu...  Jak wyjechaliśmy z niemieckiego gospodarstwa, było Boże Narodzenie, a dopiero przed Wielkanocą zajechaliśmy do Polski a właściwie na teren współczesnej Ukrainy, do Czeremchy. Wtedy to za wszelką cenę chcieliśmy dojechać do Białegostoku, skąd byłoby łatwiej dostać się na swoje tereny, czyli okolice Grajewa i Rajgrodu. Wujek poszedł na pobliskie targowisko po samogon, by nim przekupić rosyjskich maszynistów. Rzeczywiście udało się mu to i  załadowaliśmy się do pociągu wraz z kilkoma rodzinami. Nie pamiętam czemu, ale odczepili nas i pojechali dalej jakieś 25 kilometrów od Białegostoku. Pamiętam, że wujek poszedł wtedy sam. Nad ranem przyjechał po nas ze swoim kuzynem. I tak dostaliśmy się do Polski.

W Polsce nie mieli nic. Nic, prócz rodziny.

- Byliśmy na łasce kuzynostwa w domu siostry babci 12 tygodni, po czym przyjechaliśmy do Goniądza, gdzie były dwa może trzy budynki gospodarcze. Reszta zabudowań była doszczętnie spalona. Byliśmy tam 3 tygodnie, kiedy wujek z Bełdy (miejscowość między Rajgrodem a Grajewem) zabrał nas tam, do opuszczonego domu. Jego właściciele wyjechali do Niemiec a właściwie na dzisiejsze Mazury. Tam mieszkaliśmy bodaj rok, po czym również wyjechaliśmy na Mazury, do miejscowości Wiśniewo. Od granicy dzieliło nas jakieś 10 kilometrów. Zajęliśmy tam gospodarkę, ale była ona w opłakanym stanie. Nie było w drzwiach zamków, lepsze okna były powyjmowane... Była to jedna z wielu tamtejszych gospodarek obrabowanych przez Polaków. Osiedliliśmy się na koloniach Wiśniewa, poza wioską. Tam również nie mieliśmy nic. Kilka nocy przespaliśmy po prostu na podłodze na słomie. Mimo takich warunków przejeżdżające nocą z Niemiec wojsko rosyjskie rabowało jeszcze, co można było. Jednej nocy oblężyli nasz dom. Wtedy siedzieliśmy na polu w dziesiątkach zboża, bo baliśmy się siedzieć w budynku. Dopiero po dwóch miesiącach, kiedy przeszli, mogliśmy spokojnie tam zamieszkać.

Tam pan Ryszard zaczął chodzić do szkoły. Z bratem zdarzało się im rozmawiać po niemiecku.

- W Niemczech bawiliśmy się z dziećmi baorów, więc było to dla nas czymś naturalnym, natomiast w Polsce dzieci nam dokuczały, krzyczały za nami "Heil Hitler!".

Ale szkoła to nie tylko negatywne wspomnienia.

- W szóstej klasie szkoły podstawowej powiesiłem krzyż na ścianie naszej sali. Po nocy krzyża już je było, jednak znalazłem go i znów powiesiłem. I tak wieszałem ten krzyż trzy razy. Później nikt go już nie zdejmował. Dyrektor szkoły był co prawda komunistą, ale do kościoła chodził. Na majowych chował się z tyłu, by go ludzie nie widzieli. To był dobry człowiek. Jak pierwszy raz wróciłem z Ameryki, odnalazłem go i przywiozłem mu zegarek a jego żonie materiał na sukienkę. Jestem mu wdzięczny, bo gdy zachorowałem mocno na gruźlicę, to właśnie on odwiózł mnie do Białegostoku do szpitala, gdzie rok odzyskiwałem czucie w nogach.

Po śmierci babci pan Ryszard przeprowadził się do Ełku, a jako dorosły wyjechał do Ameryki, gdzie mieszkały trzy siostry jego ojca.  

Po 75 latach

- Moja rodzima wieś jest teraz częścią Biebrzańskiego Parku Narodowego. Pięć lat temu byłem tam z żoną. Po 75 latach. A wszystko za sprawą znajomości mojego bratanka z Ełku z pewnym pisarzem, który interesował się tematyką historyczną Grzęd. Dojechaliśmy tam jego jeepem za pozwoleniem dyrekcji Parku. Jadąc przez kanał przypomniałem sobie, że mój dziadek wykopał duży rów od mostu aż do ogródka pod naszym domem. Zobaczyłem dwa słupy przy kanale i poprosiłem by się zatrzymał. Oczami wyobraźni widziałem tam most ze wspomnień. Dalej wierzby, które chyliły się nad tym rowem, którym dziadek płynął łódką pod sam dom.

- Minęło 80 lat od pacyfikacji Grzęd i II Wojny Światowej  a ja w mediach widzę te same obrazy, oglądając relacje z Ukrainy. Bombardowane miasta, niszczone domy, rozbite rodziny, złamane serca...