Reklama

- Pierwszy kontakt z dubbingiem od kulis, czy raczej "od mikrofonu", miałem w połowie lat sześćdziesiątych, jako kilkuletni dzieciak - wspomina Marek Robaczewski. Jego rodzice, Eugeniusz Robaczewski i Wanda Elbińska-Robaczewska, także zajmowali się aktorstwem, w tym dubbingowym. Od czasu do czasu zabierali syna do pracy. 

Podczas jednej z takich dawnych produkcji, młody wówczas Robaczewski w pewnym momencie nie mógł powstrzymać śmiechu. - Pani reżyser powiedziała - i to pamiętam doskonale - “powtarzamy, dziecko nam się zaśmiało". I tak, przez mój śmiech, scenę powtórzyć musiało chyba z ośmiu chłopa, biorących w niej udział - wspomina. 

Reklama

Miłość do dubbingu przeszła zresztą na kolejne pokolenie Robaczewskich. Syn Marka - Tomasz również reżyseruje i pisze dialogi. Żona Barbara i córka to także dialogistki. - Okazuje się, że dubbing jest mocno zakaźny. I chyba nie ma na to szczepionki. Przynajmniej w naszej rodzinie - przyznaje głowa rodziny.

Zawodowa przygoda Robaczewskiego w dubbingu trwa już ponad czterdzieści lat. Najpierw pracował jako aktor, później tłumacz piosenek, a jeszcze później jako reżyser. - Uprawianie tej swoistej trójpolówki daje nikłą nadzieję na ciągłość pracy. Jeśli na którymś z tych pól nie obrodzi, pozostaną jeszcze dwa - mówi.

Robaczewski przez jakiś czas zajmował się także aktorstwem nie dubbingowym. Jak mówi, zrezygnował z niego na rzecz dubbingu z trzech powodów: - W dubbingu po pierwsze nie trzeba się przebierać, po drugie malować, po trzecie uczyć na pamięć. Jestem z natury leniwy i to mnie przekonało.

Wesoła grupka Smerfów

Marek Robaczewski jest prawdziwą kopalnią wiedzy na temat tego, jak w Polsce przed laty pracowało się nad dubbingami.

- Kiedy w latach osiemdziesiątych sam zaczynałem swoją aktorską przygodę z dubbingiem, w pierwszej obsadzie “Smerfów", gdzie byłem Ciamajdą, staliśmy całą grupą stłoczonych facetów, z jedną Smerfetką po środku i wyrywając sobie zniszczone słuchawki, których zawsze było za mało, staraliśmy się wyczytać coś z kartek leżących na pulpicie - wspomina. 

Jak mówi, w uprzywilejowanej sytuacji był tylko Papa Smerf, czyli Wiesław Michnikowski, który nagrywał osobno, korzystając z analogowego wielośladu. - Z czasem dołączył do niego Gargamel, czyli Wiesław Drzewicz, bo uznał, że taki luksus też mu się należy. Potem żałował tej przesiadki, bo jednak nagrywanie z naszą wesołą grupką było dużo atrakcyjniejsze niż samotność przed mikrofonem - mówi Robaczewski.

Podczas jednej z takich dawnych produkcji, młody wówczas Robaczewski w pewnym momencie nie mógł powstrzymać śmiechu. - Pani reżyser powiedziała - i to pamiętam doskonale - "powtarzamy, dziecko nam się zaśmiało". I tak przez mój śmiech, scenę powtórzyć musiało chyba z ośmiu chłopa, biorących w niej udział - wspomina.

Kiedyś na planach dubbingowych oprócz wpadek technicznych, zdarzały się też dowcipne sytuacje, które mogły skończyć się katastrofą.

- Podczas jednej z długich, nagraniowych sesji, wpadło naszej smerfowej gromadce do głowy, żeby  jeden odcinek, oprócz normalnej wersji, miał również taką "dla dorosłych". Oczywiście, ta druga wersja, miała być tylko na użytek wewnętrzny i w założeniu mogli ją oglądać jedynie wtajemniczeni. Radości przy pracy, a później przy odsłuchiwaniu, nie było końca - mówi.

Szpula z sekretną taśmą miała zostać głęboko schowana, by nikt na nią nie wpadł. Niestety, nie udało się. - Myślę, że wszyscy się domyślają, jaki był finał. Odbyła się kolaudacja, w obecności ważnej pani z TV, ruszył odcinek i zabrzmiała, oczywiście, nasza wersja dla dorosłych. Nie wiem, czy realizator się zmienił, czy szpula nie była odpowiednio oznaczona, dość, że seans przerwano po dwóch zdaniach, które padły z ekranu. Tyle wystarczyło. Jak przepraszano tę panią, ile kaw jej postawiono - tego nie wiem i już się nie dowiem. A nam, smerfom, zrobiono oczywiście potworną awanturę - wspomina serialowy smerf Ciamajda.

Dziś praca nad dubbingiem wygląda zupełnie inaczej. Jak mówi aktor, teraz nikomu nie przychodzą do głowy takie dowcipne pomysły, bo każda minuta studia kosztuje, natomiast aktorzy zazwyczaj spieszą się do kolejnych obowiązków.

Ponadto, według Robaczewskiego, rewolucja cyfrowa zmieniła wszystko. - Postaci nagrywa się osobno i dopiero po montażu i zgraniu odzywają się wszystkie głosy, a zadaniem realizatora i reżysera polskiej wersji jest sprawienie, by brzmiało to, jak najbardziej naturalnie. Zresztą, nawet gdyby chciało się nagrywać po staremu, nie byłoby możliwe zebranie wszystkich odtwórców stałych ról w jednym terminie - opowiada.

Niektórzy twierdzą, że nowoczesna technika cyfrowa wiele ułatwiła, ale równocześnie "odczłowieczyła dubbing". - I tak i nie. Rzeczywiście, zlikwidowała bezpośrednią interakcję między wykonawcami, ale równocześnie umożliwiła zastosowanie pewnych subtelności interpretacyjnych. Niezwykle wrażliwe mikrofony, w połączeniu z coraz doskonalszym oprogramowaniem, pozwalają nagrać najmniejszy szept, zarejestrować najdrobniejszą zmianę emocji, kryjącą się w słowie - wyjaśnia aktor.

Sknerus McKwacz i Felonius Gru

Robaczewski ma na swoim koncie kilkadziesiąt ról w znanych i kochanych przez dorosłych i dzieci produkcjach. Zagrał Picusia w "Kociej Ferajnie", Sknerusa McKwacza z “Kaczych Opowieści", jego głos słyszymy w filmach "Gdzie jest Nemo?", "Aladyn i król złodziei" czy  "Sindbad: Legenda siedmiu mórz". 

- Sknerusa dubbingował w pierwszej wersji "Kaczych opowieści" mój tata, Eugeniusz Robaczewski. Taty już nie ma, więc kiedy zasugerowano mi tę rolę, poczułem wzruszenie i jakiś rodzaj odpowiedzialności. Głosowo zbliżyłem się nawet chyba do niego, choć interpretacyjnie niekoniecznie - twierdzi aktor.

Wiele osób najlepiej zna jego rolę Feloniusa Gru, pierwszoplanowego bohatera z hitowej serii "Minionki". W oryginale głosu użyczał mu Steve Carell.

- Gru to przygoda, która trwa nieprzerwanie od dwunastu lat, a dochodzą mnie słuchy, że jeszcze się nie kończy. Kiedy na ekranach pojawił się pierwszy film, pod polskim tytułem "Jak ukraść księżyc", nikt chyba nie przewidywał, że tyle to potrwa - mówi Robaczewski.

Przyznaje szczerze, że polubił tego "zgryźliwego gościa o gołębim sercu i jego żółte stworki". Roli Gru mógł jednak wcale nie dostać. - Zaproszono na casting mnie oraz kilku bardzo dobrych i uznanych aktorów. Nasze głosy popłynęły za ocean i padło na mnie. Z jakiegoś powodu uznano widocznie, że jestem najbardziej zbliżony do oryginału. Na szczęście dla mnie, osoby podejmujące decyzję, nie sugerowały się skalą popularności aktorów, biorących udział w castingu - opowiada.

Zapytany o przygotowania do ról dubbingowych mówi, że takowych zwykle nie ma. Aktorzy po przyjściu do studia dowiadują się, co dokładnie grają. 

- Od tego jest reżyser polskiej wersji, żeby pomógł koleżankom i kolegom w interpretacji. Czasem trzeba coś samemu zaproponować, jakiś rodzaj akcentu, czy gwary - wyjaśnia Robaczewski.

Przy pracy nad Gru dostał wytyczne mówiące o wymyśleniu postaci charakterystycznego sposobu mówienia. - W oryginale używa on jakichś regionalizmów, które są nie do przeniesienia na nasze, polskie warunki. Zacząłem coś proponować i okazało się, że to "r" jakoś najlepiej pasuje. I tak już zostało. Młodszym warto uświadomić, że takie francuskie, drżące "r" nazywano grasejowaniem i było to zjawisko szalenie modne przed wojną, zwłaszcza wśród zamożnego mieszczaństwa i ziemiaństwa. Miało rzekomo przydawać splendoru i podkreślać status społeczny. W przypadku Gru to raczej zaniedbanie logopedyczne - podsumowuje aktor.

Oprócz aktorstwa, Robaczewski od zawsze pisał też piosenki. Kilkadziesiąt lat temu pewnie nie przypuszczał, że w przyszłości stworzy słowa do jednego z najpopularniejszych hitów z filmów animowanych.

- Kiedy jeszcze pracowałem w teatrze, wciskałem się wszędzie ze swoją pisaniną i reżyserzy często wykorzystywali moje rymy i dialogi. Apogeum nastąpiło w latach dziewięćdziesiątych, w teatrze Syrena, gdzie przez kilka sezonów byłem “nadwornym" tekściarzem i nawet wystawiłem swoje dwie sztuki. Pewnego razu, Teresa Lipowska, koleżanka z tego teatru, zasugerowała, że przydałbym się jako tłumacz piosenek w dubbingu. Sugestii takiej osoby nie mogłem zlekceważyć - opowiada.

Do dziś przetłumaczył na język polski kilka tysięcy piosenek. - Brzmi to mało prawdopodobnie, ale trzeba wziąć pod uwagę, że bywają pięćdziesięciodwuodcinkowe seriale, z trzema piosenkami w każdym odcinku, plus piosenka tytułowa i końcowa, to już mamy sto pięćdziesiąt osiem sztuk. A takich seriali były dziesiątki. Do tego dochodzą piosenki w filmach kinowych i tak to się uzbierało - mówi.

To Robaczewski stworzył tekst do hitowego "Wyginam śmiało ciało" - śpiewanej przez króla Juliana piosenki z filmu "Madagaskar".

Robaczewski stworzył także teksty do "Mulan", “Tarzana", "Małej syrenki", "Drogi do Eldorado", "Mustanga z dzikiej doliny", "Anastazji" czy "Madagaskaru". To piosenki znane nie tylko najmłodszym, ale i całemu pokoleniu dorosłych dziś osób. Jak mówi: - To strasznie miłe, kiedy się wie, że pokolenie obecnych trzydziestolatków zna na pamięć te teksty.