Życie "na węźle"
Jest takie miejsce na krańcach Ukrainy, gdzie granica biegnie przedziwnie. Raz prosto, raz zakosami. Załamuje się, zagina pod kątem prostym, a potem znowu - prosto jak strzelił przez dziesiątki kilometrów. Nikt nie wie dlaczego. Nawet miejscowi nie rozumieją. Tak już jest, tak zapisali i trzeba się przyzwyczaić. A nie zawsze tak było...
- Wracaj do chaty, Ukrainka! - Uśmiecha się złotą jedynką, rozparty w przęśle rozwalonego płotu, starszy mężczyzna. A jakże, w uszance, filcowanych gumiakach i watowanej kurtce moro. Zawsze drażniły mnie takie stereotypowe figury, ale teraz stereotypowa figura stoi, patrzy na mnie i ponagla żonę, która już dobre pół godziny stoi i gada za płotem z dziwakami z zagranicy.
- Zdrast’ie - rzuca, niby grzecznie opędzając ręką od nachalnego żurnalisty, który chętnie by z nim pogadał. Ale on nie chce gadać. Rozpycha buciorami śnieg i brnie w stronę komórki po drugiej stronie ulicy. Ulicy, której w tych zaspach można się tylko domyślać. Na plecach kufajki widać nieco wyblakły, acz wciąż dumnie brzmiący napis - UKRTELEKOM z logo ukraińskiego operatora telekomunikacyjnego.
- Mąż jest z Rosji, a ja z zachodniej Ukrainy - Olha Samojłowa mówi pięknym, twardym ukraińskim. Czasem tylko zamienia niektóre słowa na rosyjskie, ale to wszystko brzmi bardzo naturalnie. Jest emerytką. Ma siedemdziesiąt, może siedemdziesiąt pięć lat. Chodzi z trudnością. Pomaga drewniana laska, która wystaje z rękawa jej za dużego płaszcza i pozwala utrzymać równowagę. Długo pozwala, bo Olha lubi mówić a tu rzadko trafia się, taki co chce słuchać. Teraz się trafił, to kobieta opowiada. O wszystkim. O dzieciach, wojnie, emeryturze, życiu na granicy, strachu, ale też i nadziei. Z uśmiechem w starych oczach.
- Tu kiedyś był węzeł łączności. Wszyscy tu pracowaliśmy. Łączyłam rozmowy. Ludzie do Ameryki dzwonili, do Gruzji. Teraz to pozamykali, bo wszystko mobilne a my, starzy zostaliśmy i lat tu dożywamy...
Cały przysiółek to właściwie dwa jednopiętrowe bloki pracownicze. Budynek centrali łączności częściowo się rozpadł, częściowo rozkradli, a domy dawnych pracowników z cywilizacją łączą tylko nowe instalacje gazowe i elektryczne. Pociągnięte na zewnątrz, po elewacji wbrew jakimkolwiek przepisom i zasadom. Tak się pracowało i mieszkało w Związku Radzieckim. Im bliżej zakładu, tym lepiej. Wszyscy byli zadowoleni. Dyrekcja, bo każdy był w pracy na czas i pracownicy, bo nie trzeba dojeżdżać. Z czasem mikroosiedle obrosło w dzikie ogródki i szopy, które oswajały to odludzie, placówkę na granicy, choć granica dopadła to miejsce dużo później.
- Tam już Rosja - Olha wskazuje laską w stronę szopy z ogródkiem, w której zniknął jej mąż. Kiedyś był nawet kołchoz. Ludzie od nas tam pracowali. Buraki od nich dostawaliśmy i cukier. Wszyscy w zgodzie żyli i patrzcie, na co nam przyszło, Hospodi...
- Znaczy, Rosja już tam za Waszymi ogródkami? - Upewniam się...
- Nie! Ogródki już w Rosji!
Żeby, to zrozumieć musiałem sięgnąć po mapy GOOGLE. Granica rzeczywiście przecięła przysiółek wzdłuż drogi, na której staliśmy. Budynki mieszkalne zostały w Ukrainie - ogródki i chlewiki są po rosyjskiej stronie. Niedaleko jest posterunek Ukraińskiej Straży Granicznej. Patrole ostatnio często tędy jeżdżą, ale ludzie żyją, jak żyli. Nikt im przecież paszportów tu nie będzie sprawdzał. Na razie, bo nikt nie wie, co będzie dalej. A mówią, że wojna...
- Żeby oni się jakoś dogadali i tej wojny nie było - wzdycha staruszka - ileż nam tego życia zostało? Trzeba żyć i cieszyć się!
Według papierów przysiółek należy do wsi Tokariwka, ale stąd do Tokariwki dobrych parę kilometrów. Tu ani sklepu, ani poczty, ani lekarza. Takie życie "na węźle"- mówią miejscowi. Kiedyś był zakładowy autobus. Jeździł i do ukraińskiego Charkowa i do rosyjskiego Biełgorodu. I do jednego i do drugiego jest mniej niż pięćdziesiąt kilometrów. Był czas, że Rosjanie na zakupy tu przyjeżdżali, bo było taniej. Teraz się zmieniło.
- Mąż pojechał się do nich szczepić. Puścili go. Za granicą nawet kasza dwa razy tańsza niż u nas. I gaz tańszy. A tu emerytura nieduża. Mąż ma wszystkiego 2600 hrywien, to przecież mniej niż sto dolarów...
Po rosyjskiej stronie Olha ma syna, synową i wnuki. Nie widziała ich już dwa lata. Nie ma sił biegać po urzędach za pozwoleniami i pieczątkami, bo granica z Rosją jest zamknięta. Działają tylko cztery przejścia na ponad 1700 kilometrach lądowego kordonu. Trzeba mieć czas i zdrowie, a tego coraz mniej.
- Rozmawiam z nim przez telefon. Mówi, że żadnego natarcia nie będzie. On już tam Rosjanin, z rosyjskim paszportem. Ja mam teraz własnego syna mieć za wroga?
Nadia Michajłowna "na węźle" żyje już pół wieku. Wierzy, że tej kolonii na końcu świata wojna, jeśli przyjdzie, nie ruszy więc po co nerwy tracić. Już nawet telewizję rzadko ogląda, bo tam tylko o wojnie. Sama nie ma rodziny w Rosji, ale widzi, że granica to problem dla tych, którzy mają. Nie chodzi tylko o kontakt z bliskimi...
- Nie da się tak prosto powiedzieć, kto tu bardziej za Rosją a kto za Ukrainą. U nas trzy, może cztery rodziny mają tam krewnych. Wie pan, jak to mówią, ciągnie człowieka, gdzie się urodził. Dusza tam została...
"Węzeł" jest właściwie wmontowany w granicę. Gdzie nie spojrzeć płoty i druty żyletkowe, których kapryśne linie wiją się po okolicznych polach aż po horyzont
- Do 2014 roku tego tu nie było. Wszędzie tylko zboże i tabliczki, że granica państwa. - tłumaczy jeden z pograniczników, który oprowadza mnie wzdłuż zasieków.
- Teraz najpierw są trzymetrowe rowy, potem wał ziemny, potem kontrolny pas ziemi...
- Kontrolny pas?
- Tak, znaczy "czysty". Jeśli ktoś nielegalnie przejdzie, wtedy zostawi ślady. To ułatwia patrolowanie. Z drogi, która biegnie wzdłuż granicy widać od razu. W zimie jest łatwiej, bo śnieg... Na razie tak daleko jak sięgają nasze urządzenia żadnych ruchów wojsk Rosyjskiej Ferderacji po tamtej stronie nie obserwujemy.
Te urządzenia to rozrzucone wzdłuż granicy wieże obserwacyjne z termowizją. Gdzieniegdzie fragment okopu i stanowiska ogniowe, ale bardzo rzadko. Wszystko jest częścią projektu "Stina", czyli "Mur", który rząd w Kijowie ogłosił po aneksji Krymu i wybuchu wojny na Donbasie. Za 2,5 miliarda hrywien Ukraina uszczelniła lądową granicę na tyle, o ile można uszczelnić najdłuższy w Europie taki odcinek przylegający do Rosji. "Stina" nie powstrzyma ani czołgów, ani artylerii, ale nie taka jest rola tych umocnień. Ukraina po raz pierwszy w historii próbuje wyraźnie i stanowczo odgrodzić się z od trudnego i nieprzewidywalnego sąsiada. To szczególnie ważne w części kraju, gdzie wpływy Rosji zawsze były bardzo silne, co pokazały dramatyczne wydarzenia 2014 roku.
Z granicy do Charkowa, największego miasta na wschodzie Ukrainy, jedzie się około czterdziestu minut. Z obowiązkową przerwą na kawę, bo w tym kraju nie dzieje się bez kawy. Nad jedną z przydrożnych, kawowych budek stoi potężny bilbord z przekreślonym dwugłowym orłem na czarno - niebiesko - czerwonym tle, ujętym w coś w rodzaju znaku zakazu. Obok napis: "Zagrożenie separatyzmem? Dzwoń!". I tu numer linii w jednym z wydziałów Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Przekreślony symbol to flaga i herm separatystycznej Donieckiej Republiki Ludowej, która wraz z Ługańską Republiką powstały z inspiracji i pod protektoratem Rosji w częściach wschodnich obwodów Ukrainy. Na Donbasie. To właśnie wokół owych "republik" od 2014 roku na Donbasie toczy się wojna. Osiem lat temu niewiele brakowałoby Charków, stał się stolicą trzeciej republiki. Przez jakiś czas nawet głoszono jej powstanie. Charkowska Republika Ludowa miała być z dwoma pozostałymi odpowiedzią na Euromajdan w Kijowie, przy czym "separatyzm" niewiele miał z tym wspólnego. Antyukraińska rebelia na Donbasie była od początku efektem rozegrania przez rosyjskie służby lokalnych nastrojów i antagonizmów. To była krwawa rozgrywka. Podczas zamieszek i demonstracji zwolenników i przeciwników ukraińskiej Rewolucji Godności w Charkowie zginęły dwie osoby, a ponad sto zostało rannych. W mieście kotłowało się przez kilka miesięcy. Padały strzały. Kijów do spacyfikowania separatystycznych nastrojów użył jednostek antyterrorystycznych. Symbolicznym momentem było obalenie we wrześniu 2914 roku pomnika Lenina, który górował nad Placem Swobody od 1963 roku. Dziś jest tu skwer a zima lodowisko. Po wydarzeniach tamtej wiosny został tu tylko niebiesko-żółty namiot z napisem "Wszystko dla zwycięstwa" i swoistym "parkiem pamięci" związanym z ośmioma latami wydarzeń na wschodzie Ukrainy.
- Już trzy razy go podpalali - Walerij Pieresybkin jest swego rodzaju kustoszem tego miejsca. Na piersi swojego mocno przechodzonego uniformu w pikselowe moro dumnie nosi szewron z napisem "Samoobrona Majdanu".
- Charkowskiego Majdanu? - Dopytuję
- Tak! - dumnie unosi długą, zaczesaną do przodu brodę, która jeszcze wydłuża jego spiczasty podbródek.
- W 2014 o na tym budynku wywiesili rosyjską flagę - wskazuje brudnym rękawem budynek charkowskiej administracji - Tituszki rządzili w mieście. Z Rosji sto autobusów ludzi na demonstracje przywieźli. Nic nie dało! Lenina i tak żeśmy obalili! Ale separatyści cały czas tutaj są niebezpieczni.
Jeszcze długo po charkowskim majdanie w mieście nie było spokojnie. Wybuchały bomby, ginęli ludzie, ale Lenin nie wrócił na Plac Swobody. Piękny, dostojny Charków, gdzie w hotelu, zamiast powitalnego menu można znaleźć w pokoju "Martwe dusze" Gogola, nie utrzymał się w strefie wpływów Kremla, choć od lat społeczne i gospodarcze relacje mieszkańców z Rosją były bardzo silne. Może to przez stanowczą reakcje Kijowa a może samych Charkowian? To miasto ma inną historię niż Donieck czy Ługańsk. Tu wpływy ukraińskie zawsze były silniejsze niż na Donbasie, gdzie do przemysłowej ziemi obiecanej zawsze ciągnęli ludzie z całego ZSRR. Przyjeżdżali, osiedlali się ale - jak mówiła Nadia Michajłowna - dusza została gdzie indziej. Dziś Charków żyje normalnie, mimo że prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski w jednym z wywiadów przyznał, że razie wojny miasto może trafić pod rosyjską okupację.
- Nie ma powodów do niepokoju. Jak pan widzi, w mieście nie ma paniki ani kolejek do sklepów - uspokaja w swoim gabinecie Ihor Terehow, przewodniczący Rady Miejskiej. Niestety już prawie osiem lat żyjemy w takiej trudnej rzeczywistości. Przywykliśmy do tego napięcia. Raz jest większe raz mniejsze. Dwieście kilometrów stąd mamy front na Donbasie, czterdzieści kilometrów granica...
- A wewnętrzne zagrożenia? Prorosyjski separatyzm, przed którym ostrzegacie...
- Sytuacja jest zupełnie inna niż ta w 2014 roku. Ja dzisiaj takiego zagrożenia nie widzę, ale - jak to się mówi - strzeżonego Pan Bóg strzeże. Stąd te bilbordy...
Nadia Michajłowna z trudem rozpycha furtką pryzmę śniegu, a potem drepcze w stronę dawnej dyspozytorni centrali telefonicznej, gdzie przepracowała całe życie. Aż do emerytury na "węźle". Trzeba zrobić trochę kroków każdego dnia, bo inaczej człowiek zgnije w domu. Zimą spacery są krótsze, bo trudniej chodzić po zaspach a odgarniać nie ma komu. Jej porządku dnia nie zmieniła ani ta groźba wojny, ani żadna poprzedni, bo przecież w ciągu ostatnich lat w telewizji już nie raz mówili, że Rosja zaatakuje Ukrainę.
- Oglądamy to co pokazują i tak sobie porównujemy z tym co u nas. A u nas spokojnie. Mamy tylko nadzieję, że Europa i Ameryka będą nas wspierać, bo teraz znowu Ukraina ich interesuje...