Dokładnie 50 lat temu - 17 września 1974 roku - odbyła się pierwsza edycja Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Nie w Gdyni, bo choć niewielu już o tym pamięta, wszystko zaczęło się w Gdańsku.
Środowisko filmowców w PRL-u długo zabiegało o stworzenie dużej, filmowej imprezy, która byłaby okazją do spotkań środowiskowych i prezentacji dorobku branży. Akurat w Gdańsku istniał nader aktywny klub studencki "Żak", w którym działał Dyskusyjny Klub Filmowy Studentów i Młodej Inteligencji, również zabiegający o stworzenie filmowej imprezy. Obie grupy wspierały się nawzajem, władza zaś przyklasnęła pomysłowi, chcąc pokazać, jak w socjalizmie dba się o kulturę.
W ten sposób zrodził się festiwal, który wciąż ewoluuje, próbując iść z duchem czasu. Bywało, że wtrącała się do niego polityka, próbując wpływać na werdykt, a nawet - jak to miało miejsce w latach 1982-83, podczas stanu wojennego, uniemożliwiając organizację kolejnych edycji.
Począwszy od 1987 roku, impreza odbywa się w Gdyni. Niezmienne pozostaje to, że wciąż jest najważniejszą, organizowaną pod znakiem X Muzy. Główna nagroda FPFF - Złote Lwy, to najbardziej upragnione przez filmowców wyróżnienie. Dlatego z racji półwiecza jego istnienia, (choć w br. mamy jego 49 edycję z powodu dwuletniej przerwy), postanowiliśmy przypomnieć najsłynniejszą (i chyba najlepszą) dziesiątkę zwycięskich filmów. Ich wybór jest subiektywny.
W dwóch przypadkach nie będą to tytuły uhonorowane Złotymi Lwami. Dlaczego? O tym niżej.
Zwycięzcą pierwszej edycji festiwalu w 1974 roku był "Potop" Jerzego Hoffmana, który odebrał Złote Lwy i jak wiemy, zdobył nominację do Oscara.
Przygoda Jerzego Hoffmana z Sienkiewiczem zaczęła się w dzieciństwie - na Syberii w 1944 roku, kiedy jako 12-latek przeczytał książki przysyłane mu przez ojca, lekarza z Dywizji Kościuszkowskiej: "Pana Wołodyjowskiego" i "Potop" ("Ogniem i mieczem" zatrzymała wojskowa cenzura). Zagorzały wielbiciel Sienkiewicza, już podczas egzaminu do szkoły filmowej deklarował, że chce kręcić filmy historyczne.
Skierowanie "Potopu" do produkcji stało się możliwe po zmianie ekipy rządzącej w 1970 roku. Budżet filmu obliczono na 100 mln złotych. To bodaj najdroższy film w historii polskiej kinematografii. Jego producentem było całe przedsiębiorstwo produkcji filmów "Zespoły Filmowe"! Mało kto jednak wie, że jest koprodukcją polsko-radziecką. Hoffman zdecydował się na współpracę z mińską wytwórnią Biełaruśfilm, dzięki kontaktom w tym środowisku. (Reżyser studiował w szkole filmowej w Moskwie). Dzięki innej radzieckiej wytwórni Mosfilm udało się pozyskać do kręcenia scen batalistycznych pułk kawalerii. Ekipa uzyskała też zgodę zakonu paulinów na zdjęcia w klasztorze na Jasnej Górze. Zdecydowano się na wykorzystanie jej współczesnej, XX-wiecznej architektury, bo była rozpoznawalna dla widzów. Po dobudowaniu bastionu i podwyższeniu muru przystąpiono do zdjęć w klasztorze.
Zdjęcia trwały 535 dni. Michała Wołodyjowskiego zagrał Tadeusz Łomnicki, występujący już w "Panu Wołodyjowskim" w tej roli. Chorego Mieczysława Pawlikowskiego w roli Zagłoby zastąpił Kazimierz Wichniarz. Księcia Janusza Radziwiłła zagrał Władysław Hańcza.
Poszukiwanie aktorów do głównych ról - Andrzeja Kmicica i Oleńki Bilewiczówny zamieniło się w ogólnonarodową dyskusję. Niemal tak gorącą, jak ta w latach 30. w USA, gdy szukano odtwórczyni roli Scarlett O’Hary do "Przeminęło z wiatrem". Do roli Oleńki przesłuchano...9 tysięcy kandydatek! Początkowo miała ją grać Barbara Brylska, ostatecznie reżyser wybrał Małgorzatę Braunek, choć kojarzyła się wtedy ze współczesną, władczą kobietą z "Polowania na muchy" Wajdy. Prawdziwą burzę wywołało jednak obsadzenie w roli Andrzeja Kmicica Daniela Olbrychskiego, który po kreacji Azji Tuhajbejowicza w "Panu Wołodyjowskim" stał się uosobieniem wcielonego zła. Aktor opowiadał po latach, iż całkowicie utożsamiono go ze zdradzieckim Tatarem, nierzadko...spluwając na ulicy na jego widok.
Ale Hoffman wiedział swoje. I nie pomylił się, bo Olbrychski jako awanturnik, który przechodzi przemianę pod wpływem miłości do pięknej szlachcianki, zagrał jedną z ról życia. "Potop" obejrzało 27 mln widzów. Film zajmuje III miejsce na polskiej liście przebojów wszech czasów. Więcej mieli tylko "Krzyżacy" i "W pustyni i w puszczy" - również adaptacje Sienkiewicza.
Kolejny, 1975 rok, był dla naszego kina wyjątkowy. Przyniósł dwa arcydzieła, nagrodzone wówczas ex aequo Złotymi Lwami: "Noce i dnie" Jerzego Antczaka oraz "Ziemię obiecaną" Andrzeja Wajdy. Obie produkcje, dopieszczone w każdym szczególe, z brawurową obsadą i gigantycznym jak na tamte czasy budżetem, rok po roku ubiegały się o nominację do Oscara i obie ją zdobyły. Przegrały ze słabszymi od siebie tytułami, z braku promocji za oceanem.
Do adaptacji powieści Władysława Reymonta "Ziemia obiecana" namówił Andrzeja Wajdę inny reżyser, Andrzej Żuławski. Ten wspaniały, epicki obraz konfliktów kapitalistycznej Łodzi końca XIX w. ukazany został poprzez historię kariery trzech przemysłowców - Polaka, Żyda i Niemca - Karola Borowieckiego (Daniel Olbrychski), Moryca Welta (Wojciech Pszoniak) oraz Maksa Bauma (Andrzej Seweryn), marzących o wielkich pieniądzach i życiu w luksusie.
Film śledzi drogę przyjaciół do zdobycia fortuny, za cenę rezygnacji z młodzieńczych ideałów i wątpliwe moralnie wybory. Ale obraz Wajdy - bodaj najwybitniejszy w jego dorobku, mimo że pokazuje upadek i zachłyśnięcie się nieograniczonymi możliwościami kapitalizmu, nie jest moralitetem. Reżyser kreśli na ekranie podziały ekonomiczne, kulturowe, społeczne, konflikty narodowościowe i tożsamościowe między Polakami a Niemcami i Żydami. Świadomie epatuje przepychem i odkrywa dekadencję świata, o którym opowiada. Odsłania brutalność i podziały klasowe, a za ich sprawą pośrednio wpisuje film w antykapitalistyczną ideologię wyznawaną w PRL-u pod rządami Gierka.
Tak przynajmniej wówczas chciano go odczytywać. Dziś jest oczywiste, że "Ziemia obiecana" to epicka opowieść osadzona w konkretnym miejscu i czasie naszego kraju. I portret wyjątkowego miasta - zachwycającego architekturą, kojarzącego się z nowoczesnością oraz kapitalizmem w najczystszej postaci. Łódź, tytułowa "Ziemia obiecana" jest tu osobnym bytem - wyniosłym, niechętnie poddającym się cudzym wizjom i planom, a jednocześnie majestatycznym, nęcącym obietnicami odmiany losu.
To wielkie, uniwersalne kino, ze wspaniałymi kreacjami tercetu Olbrychski-Pszoniak-Seweryn, zdjęciami Witolda Sobocińskiego i Edwarda Kłosińskiego oraz z niezapomnianą muzyką Wojciecha Kilara. Dzieło w pełni spełnione, które oglądane pół wieku później, zupełnie się nie zestarzało.
Dzieło życia Andrzeja Wajdy. Arcydzieło.
Dziś niepodobna sobie wyobrazić, by jednego roku pojawiły się na FPFF w Gdyni dwa obrazy tego kalibru, co "Ziemia obiecana" i "Noce i dnie". Temu ostatniemu cztery dekady później polscy, kinomani przyznali Diamentowe Lwy dla Najlepszego Filmu 40-lecia.
Pomysł ekranizacji prozy Marii Dąbrowskiej podsunęła Antczakowi żona - Jadwiga Barańska, usłyszawszy w radiu powieść czytaną przez Gustawa Holoubka. Reżyser początkowo niechętny projektowi, bo nigdy nie mógł przebrnąć przez powieść, dał się namówić na lekturę podczas wakacji. I przepadł bez reszty. Po latach mówił, że chyba musiał dojrzeć do książki, by ją pokochać.
"Noce i dnie" - ekranizacja sagi rodzinnej dwóch pokoleń Niechciców pióra Dąbrowskiej, ukazana na tle przemian społeczeństwa polskiego w latach 1865-1914, to rzadki przykład tego, gdy z wielkiej literatury udało się stworzyć równie wielkie kino. Mimo że nikt nie wierzył w ten film. Nawet Jerzy Kawalerowicz szefujący Studiu Filmowemu KADR. W końcu udało się jednak go przekonać.
Reżyser mówił, że ujęła go "prostota opowieści o dwojgu ludziach niedopasowanych do siebie, żyjących razem". - Kręcąc ‘Noce i dnie’, odwoływałem się do polskiej sztuki, do Chełmońskiego z jego brunatnościami i brązami, a jednocześnie śniegami i kuropatwami. Bo ja jestem niedoszłym malarzem - wspominał w wywiadach.
Chyba wszyscy znają przez dekady powtarzany film i serial telewizyjny. Barbara Ostrzeńska (Jadwiga Barańska) odrzucona przez swoją pierwszą miłość, Józefa Toliboskiego (Karol Strasburger), w obawie przed staropanieństwem poślubia 15 lat starszego Bogumiła Niechcica (Jerzy Bińczycki). Wkrótce dotknięci traumą straty dziecka Niechcicowie, przeprowadzają się z Kalińca, by objąć administrację nad majątkiem szlacheckim w Serbinowie. Oglądamy związek dwojga ludzi, z których jedno kocha całym sercem, a drugie tęskni za niespełnioną miłością. W tle mamy dramatyczną polską historię - echa kolejnych powstań, aż do wybuchu I wojny światowej, gdy bohaterami stają się dorosłe dzieci Niechciców. Wielkie, być może największe w historii naszego kina role aktorskie Jadwigi Barańskiej i Jerzego Bińczyckiego, okraszone refleksjami Dąbrowskiej o życiu, przemijaniu, ale i o pracy w jej pozytywistycznym rozumieniu, czynią obraz dziełem wyjątkowym.
Nagrodzoną Złotymi Lwami w Gdyni, a potem Srebrnym Niedźwiedziem na Berlinale kreację Jadwigi Barańskiej jako Barbary Niechcic, po latach uhonorowano także Diamentowymi Lwami, uznając za najlepszą rolę kobiecą 40-lecia.
Podobnie jak film Antczaka.
Polscy filmowcy nigdy nie byli tak z sobą zżyci, jak w latach 70. i 80. Władza robiła więc wszystko, by ich poróżnić. Rok 1976 to był czas powstania KOR-u i wielkich wpływów znienawidzonego szefa Komitetu Kinematografii Janusza Wilhelmiego, który wtłaczał sztukę w ramy partyjnej ideologii. Obsadził wtedy jury festiwalu w Gdańsku dyspozycyjnymi członkami PZPR (m.in. małżeństwem Petelskich), by pominęli w werdykcie "Człowieka z marmuru" Wajdy.
Fabuła głośnego filmu osnuta została wokół postaci adeptki szkoły filmowej, (debiut Krystyny Jandy), która w ramach pracy dyplomowej kręci film o przodowniku pracy z lat 50. Mateuszu Birkucie. O murarzu, który na budowie w Nowej Hucie pobił rekord w ilości ułożonych cegieł. Rozmowy z ludźmi, którzy znali Birkuta i odnalezione w archiwach fragmenty starych kronik, odkrywają prawdę o bohaterze i czasie, w którym żył. Wreszcie stają się dla dziewczyny moralnym sprawdzianem.
Choć w filmie nie pada ani jedno słowo o tym, domyślamy się, że Birkut zginął na Wybrzeżu w czasie zamieszek w 1970 roku. Obraz Wajdy był jednym z pierwszych podejmujących próbę rozliczenia stalinizmu, a jednocześnie pokazujących historyczną syntezę trzech dekad PRL. Jakim cudem mógł wyjechać z główną nagrodą? Zwyciężył (skądinąd świetny) obraz Krzysztofa Zanussiego "Barwy ochronne", choć nikt nie miał wątpliwości, kto jest prawdziwym wygranym. Zanussi w ramach solidarności z Wajdą nie pojawił się na gali, by odebrać nagrodę. Ponoć sfingował opóźnienie samolotu.
Jako wyraz protestu przeciw pominięciu filmu Wajdy krytycy i dziennikarze obecni na festiwalu wręczyli reżyserowi swoją własną nagrodę. Była to... cegła, nawiązująca do tytułu filmu. Wszyscy jednym głosem opowiedzieli się przeciw Januszowi Wilhelmiemu, który nie spodziewał się jednomyślności środowiska.
Jeśli przyjrzeć się historii festiwalu, widać, że niczym w lustrze odbija się w nim historia ostatniego półwiecza.
W wolnej Polsce festiwal odbył się dopiero w 1990 roku. (W 1989 r. uznano dawną formułę za nieadekwatną do rzeczywistości i przyznano nagrody pozaregulaminowe). Czy w 1990 r. mógł wygrać inny film niż ten o symbolicznym tytule "Ucieczka z kina Wolność"?
Polski komediodramat Wojciecha Marczewskiego nakręcony na podstawie autorskiego scenariusza reżysera, porwał publiczność w Gdyni. Film był rozrachunkiem z ostatnimi latami istnienia PRL-u, widzianego oczyma cenzora Rabkiewicza (rewelacyjny Janusz Gajos).
Gdy na pokazie filmowym propagandowego filmu w miejscowym kinie Wolność aktorzy na ekranie buntują się wobec fałszowi scenariusza, cenzor zaczyna podważać sens swojego zawodu. Bohaterowie filmu rozmawiają ze sobą o marnym tekście, a potem wdają się w dyskusję z widzami. Gdy zaczynają mówić także do niego, cenzor traci moc sprawczą. Do kina ciągną tłumy. Cenzor zleca wykupienie wszystkich seansów, by nikt już nie mógł zobaczyć filmu. Ale i w pustym kinie aktorzy buntują się z ekranu. W finale Rabkiewicz przechodzi metamorfozę. W proteście wobec poleceń przełożonego przechodzi na drugą stronę ekranu.
Film interpretowano na wiele sposobów. Obok tej najbardziej oczywistej - jako dialog twórcy z widzami na temat wolności twórczej, najczęściej jako przedstawienie "rytuału przejścia", z jakim zmagał się naród polski w okresie transformacji, gdy obowiązujące do tej pory reguły traciły rację bytu.
Zdobyta wolność nie okazała się zbawienna dla polskiego kina, które nie odnalazło się w nowych warunkach. W przeciwieństwie do lat PRL-u, gdy twórcy zmuszeni byli sięgać po metaforę, kiedy wszystko było wolno, zupełnie się pogubili. W 1996 roku zdawało się, że nasze kino sięgnęło dna. W proteście przeciwko fatalnemu poziomowi imprezy, przewodniczący jury Wojciech Marczewski zdecydował o nieprzyznaniu głównej nagrody - Złotych Lwów.
Mocne uderzenie przyszło dopiero w 1999 roku wraz z porażającym, "Długiem" Krzysztofa Krauzego. Reżyser okazał się jedną z najważniejszych postaci kina czasów transformacji. W wywiadzie, którego udzielił mi już po wielkim sukcesie filmu, powiedział słowa, która stały się spiritus movens całej jego twórczości: "Filmy warto robić tylko w obronie czegoś".
"Dług" - być może najważniejszy polski film nakręcony po 90. roku, wbijał widza w fotel. Jeszcze długo po seansie zostawiał go z historią, jaka stała się udziałem bohaterów. Krauze zafundował nam opowieść o bezbronności obywateli III RP, którzy pozostawieni sami sobie w dobie raczkującego kapitalizmu, nie mogąc liczyć na wsparcie instytucji państwowych, samotnie bronią się przed złem.
Bohaterami opartej na faktach fabuły są młodzi biznesmeni Adam (Robert Gonera) i Stefan (Jacek Borcuch). Gdy bank odmawia im pożyczki pod inwestycję, zwracają się o pomoc do Gerarda (Andrzej Chyra), znajomego z czasów szkolnych. Choć biznes nie dochodzi do skutku, Gerard domaga się spłaty rzekomych kosztów, szantażuje i grozi ich bliskim. Doprowadzeni do ostateczności mężczyźni mordują swojego prześladowcę.
"Dług" przypominał klasyczny thriller: młodzi ludzie prześladowani przez demonicznego egzekutora długu mszczą się na nim, zabijając go. Widz jednak nie odczuwa satysfakcji z tego odwetu. Dopiero ich przyznanie się do winy, jak w "Zbrodni i karze", staje się momentem wyzwolenia - odzyskania wolności. Jak każdy obraz Krauzego i ten był przede wszystkim ważnym przekazem duchowym. Artur Bryliński i Sławomir Sikora, pierwowzory filmowych postaci, zostali skazani na 25 lat więzienia. Po latach zostali ułaskawieni, w sporej mierze dzięki filmowi.
Wielki żal, że film nie miał okazji powalczyć o Oscara. Zamiast niego posłano kompletnie niezrozumiałego dla widza poza Polską "Pana Tadeusza" Wajdy.
W niedawnym sondażu krytyków filmowych "Dzień świra" Marka Koterskiego roku wybrany został najlepszym polskim filmem nakręconym po 1989 roku. Groteskowa komedia, a zarazem mistrzowskie studium socjologiczne o sytuacji inteligenta w wolnej Polsce, 22 lata po premierze fascynuje tak samo.
Adaś Miauczyński po raz pierwszy pojawił się już w "Domu wariatów" Koterskiego, w 1984 roku. Choć uznawany za alter ego reżysera bohater grany był przez różnych aktorów, a między poszczególnymi filmami nie ma bezpośredniej łączności, postać Adasia zawsze charakteryzowała się stałym zespołem cech. Miauczyński to wieczny pechowiec, opanowany manią natręctw i przeżywający frustrację z powodu braku zawodowych i osobistych sukcesów. "Dzień świra" to najlepszy obraz z tym bohaterem.
Grany genialnie przez Marka Kondrata Adaś jest tu 49-letnim polonistą, który mieszka samotnie w bloku na warszawskim Ursynowie. Miauczyński jest odludkiem i utrzymuje kontakty jedynie z gapowatym synem Sylwusiem i z matką (Janina Traczykówna). Ta ostatnia na bolączki egzystencjalne ma jedną receptę - zupę pomidorową. Adaś jest uosobieniem inteligenta, który w wolnej, kapitalistycznej Polsce czuje się zbędny. Choć skończył z wyróżnieniem studia polonistyczne, jako nauczyciel zarabia beznadziejnie. W komicznych scenkach, Koterski przedstawia karykaturalną, ale trafną diagnozę naszego społeczeństwa. Aż żal, że dwie dekady później pozostaje ona tak samo aktualna.
Film Koterskiego imponuje też formą. Oglądamy w nim świat z perspektywy pełnego pretensji inteligenta, co skutkuje przyjętą konwencją groteski. Specyficzny humor opiera się tu na kontraście między poetyckimi marzeniami Miauczyńskiego, a smętną rzeczywistością. Najsłynniejsza scena, w której mieszkańcy bloku wychodzą na swoje balkony i wygłaszają wspólnie "Modlitwę Polaka", w której proszą Boga, by ściągnął nieszczęścia na sąsiada, stała się symbolem najgorszych cech rodaków.
Sukces "Idy" Pawła Pawlikowskiego, zwieńczony zdobyciem pierwszego w historii Oscara za film fabularny dla Polski w 2014 roku, nie ma precedensu w naszej kinematografii.
"Ida" to obraz, o którym zwykło się mówić: kompletny. Pozbawiony słabych stron, z precyzyjnie napisanym scenariuszem, hipnotyzującymi czarno-białymi zdjęciami, świetną muzyką i wielką, obsypaną nagrodami na całym świecie kreacją aktorską Agaty Kuleszy.
Fabułę umiejscowioną w latach 60. można zamknąć w kilku zdaniach. Oto młoda dziewczyna, Ida, (Agata Trzebuchowska), sierota wychowana w klasztorze, tuż przed złożeniem ślubów dowiaduje się, że ma krewną - ciotkę, którą powinna poznać. Słyszy też od przełożonej, że jej rodzice byli Żydami i zamordowano ich w czasie wojny. Ciotka - była prokurator, w czasach stalinowskich wysyłała na śmierć działaczy podziemia. Kiedy Ida ją poznaje, jest już złamaną i wypaloną alkoholiczką. Zgadza się jednak zabrać siostrzenicę w podróż, która będzie wyprawą w poszukiwaniu tożsamości.
Postać ciotki Wandy Gruz powstała z połączenia życiorysów dwóch kobiet. Obie miały krew na rękach. - W latach 80. spotkałem w Oxfordzie starszą panią, żonę mojego profesora - wspominał Pawlikowski. - Bardzo ją lubiłem, była ciepła, ironiczna, mądra. 10 lat później usłyszałem, że polski rząd wystąpił o jej ekstradycję z uwagi na "zbrodnie przeciwko ludzkości". W latach 50. była stalinowskim prokuratorem odpowiedzialnym za procesy niewinnych ludzi, których skazywała na śmierć. Nie mogłem długo dojść do siebie".
Starszą panią była Helena Wolińska. Drugą osobą, która miała wpływ na kształt postaci Wandy Gruz, była Julia Brystygierowa - zbrodniarka stalinowska, tzw. Krwawa Luna. Słynęła z sadystycznych tortur zadawanych młodym więźniom. Pod koniec życia dzięki przyjaźni z siostrami z Lasek przeżyła nawrócenie. Wszystkie te zdarzenia znalazły oddźwięk w scenariuszu "Idy".
Niezwykły film Pawlikowskiego o sacrum i profanum z wielką historią w tle, prócz Oscara zdobył pięć Europejskich Nagród Filmowych i ponad sto prestiżowych nagród na całym świecie.
To był prawdopodobnie najlepszy rodzimy debiut po 1989 roku.
W 2016 festiwal w Gdyni zdominował młody, nieznany nikomu reżyser Jan P. Matuszyński z filmem "Ostatnia rodzina". Z dziełem biograficznym opartym na losach Zdzisława, Tomasza i Zofii Beksińskich. Andrzej Seweryn w roli Zdzisława Beksińskiego, stworzył tu jedną ze swoich najwspanialszych kreacji nagrodzonych nie tylko w Gdyni, ale i na festiwalu w Locarno. Film rozpoczął też karierę mało znanej wtedy, dojrzałej aktorki Aleksandry Koniecznej w roli żony. Ich syna Tomasza zagrał Dawid Ogrodnik.
Matuszyński opowiedział o rodzinie, w której mężczyzn-artystów dręczy obsesja śmierci i dziedziczna depresja, a mimo trwa ona i trzyma się razem dzięki kochającej obu wielką miłością matce i żonie. Tych dwóch utalentowanych, ale toksycznych mężczyzn, spaja jej "normalność", odbijająca się od ich obsesji i lęków. Opisywaną rzeczywistość Matuszyński ograniczył niemal do ścian dwóch mieszkań jednego z warszawskich osiedli.
Akcja filmu rozpoczyna się w 1977 roku, a kończy w 2005 - w momencie morderstwa popełnionego na malarzu w jego własnym mieszkaniu. Zdzisław Beksiński - jeden z najoryginalniejszych malarzy XX wieku - każdy ważny moment ze swojego życia rejestrował za pomocą najnowszych dostępnych wówczas technologii audio i wideo. Jego syn Tomasz był jednym z bardziej charyzmatycznych dziennikarzy muzycznych i tłumaczem filmowym. Miał duży wpływ na rozwój popkultury w Polsce. Śledzimy, jak po jego pierwszej, nieudanej próbie samobójczej Zdzisław i Zofia podejmują walkę nie tylko o syna, ale także o przywrócenie kontroli nad swoim życiem.
Gdy malarz podpisywał umowę z mieszkającym we Francji marszandem, a Tomek rozpoczynał pracę w radiu, wydawało się, że rodzina najgorsze ma już za sobą. Tymczasem prawdziwe piekło było dopiero przed nimi.
Porażająca, zbudowana z kameralnych scen opowieść o rodzinie Beksińskich, miała realne szanse na międzynarodowy sukces i wydawało się, że będzie polskim kandydatem do oscarowego wyścigu. Bardzo skrzywdzono ten wybitny film, wysyłając wówczas do Oscara nieudane, niemające żadnych szans "Powidoki" Andrzeja Wajdy.
"Boże ciało" Komasy zwróciło uwagę już na festiwalu w Wenecji, gdzie film zdobył nagrodę Europa Cinemas Label. Jury określiło go jako "kuszącą mieszankę tragizmu i zabawy - czasem gwałtownej, a czasem bardzo emocjonalnej". Podkreślano, że "film napędzany jest porywającym aktorstwem Bartosza Bieleni, który uosabia konflikty w dzisiejszym społeczeństwie oraz walkę dobra ze złem".
Potem była nagroda za reżyserię dla Jana Komasy w Gdyni, (choć film zasłużył na Złote Lwy i nieprzyznanie ich ośmieszyło jury!) oraz Nagroda Publiczności. Worek z nagrodami był jednak przed nim. Wymieńmy choćby nagrodę dla Bieleni za najlepszą rolę na Festiwalu Filmowym w Sztokholmie i w El Gouna w Egipcie. Na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Mińsku Komasa zgarnął nagrody za reżyserię, wyróżnienie jury i nagrodę publiczności. Determinacja ówczesnej komisji wybierającej kandydata do Oscara, która dostrzegła potencjał filmu, zapewniła obrazowi nominację do złotej statuetki, a Komasie otworzyła drzwi do Hollywood.
"Boże Ciało" to był trzeci film wtedy 38-letniego reżysera, kameralna opowieść o wierze i duchowości, pełna podskórnego napięcia, a zarazem uderzenie w powierzchowną religijność. To historia chłopaka, który jak mówił reżyser "ma w sobie i diabła, i anioła", a Boga nosi w sercu, nie na sztandarze. Teoretycznie - z kryminalną przeszłością i brakiem oratorskich talentów nie nadaje się na księdza, a jednak okaże się spoiwem łączącym podzieloną po tragedii małomiasteczkową społeczność. Bielenia emanuje charyzmą . "To obraz wzruszający, ale także niepokojący, a nawet chwilami zabawny, choć to dramat, rozwijający duchową przypowieść, która jest wyjątkowo polska, ale dostępna dla wszystkich" - chwalił krytyk "Guardiana". I właśnie w uniwersalności tkwi siła "Bożego ciała". To film, który porusza wierzących i niewierzących, z wielką delikatnością traktując temat wiary zarówno w Boga, jak i w drugiego człowieka.
Czy rozpoczynająca się już 23 września br. 49 edycja FPFF w Gdyni przyniesie nam dzieło (a może nawet dzieła?), które zapisze się w jego historii, dowiemy się już wkrótce.