Reklama

Wyczekiwany film biograficzny o Amy Winehouse - "Back to black. Historia Amy Winehouse" ma tego pecha, (choć dla nas, widzów to szczęście), że powstał po wybitnym dokumencie Asifa Kapadi "Amy", nagrodzonym Oscarem w 2016 roku. Dzieło Kapadi, zbudowane niemal w całości z tysięcy filmowych materiałów, pochodzących z portali internetowych, programów telewizyjnych, z fragmentów koncertów, filmów amatorskich kręconych przez przyjaciół, wymagało mrówczej pracy, ale efekt był nadzwyczajny.

Film fabularny rządzi się zupełnie innymi prawami, ale dla twórców najważniejsze powinno być pragnienie pokazania pełnokrwistej, prawdziwej postaci. Zwłaszcza gdy mamy do czynienia z tak wyrazistą i wielowymiarową bohaterką, jaką była Amy Winehouse. Tymczasem podczas całego, ponad dwugodzinnego seansu, trudno pozbyć się uczucia, że dla reżyserki sprawą nadrzędną było to, by lepiąc jej portret, nikogo z bliskich Amy nie urazić. W efekcie dostaliśmy obraz nadto ugrzeczniony, co w przypadku wyjątkowo "niegrzecznej dziewczynki", trąci fałszem.

Reklama

Po części rozumiem problem twórców - w tym przypadku reżyserki Sam Taylor-Johnson i scenarzysty "Back to Black" Matta Greenhalgha. Zmagają się zresztą z nim od dekad autorzy biograficznych opowieści. Możliwość otrzymania od spadkobierców artysty praw do utworów Amy Winehouse, z całą pewnością temperowała ich zapędy i chęć opowiedzenia "całej prawdy" o artystce. Wcześniej z tym dylematem zmagali się twórcy jeszcze bardziej ugrzecznionego "Bohemian Rhapsody", hagiograficznego "Rocketmana", czy nawet wybuchowego "Elvisa", gdzie winnym wszystkich nieszczęść króla rock and rolla okazywał się wyłącznie "pułkownik" Parker.

Nie zmienia to faktu, że najbliższą nam w czasie historię kariery i upadku Amy Winehouse, zna cały świat. I choć chwali się reżyserce, że chciała uciec od tabloidowego, karykaturalnego obrazu narkomanii, sumienne "wyczyszczenie" jej ze skandali, z których każdy został opisany, (często utrwalony na filmie i dostępny na You Tube), oddala nas od prawdy o wybitnej wokalistce. Paradoksalnie też - nie pomaga lepiej zrozumieć tego, z czym się zmagała. Bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że opowieść o Amy Winehouse powinna być emocjonalną "jazdą bez trzymanki", jaką było jej krótkie życie. Niestety, nie jest. Jest zachowawcza, bezpieczna i letnia. A co za tym idzie - powierzchownie, mimo że aktorzy robią wszystko, by uwiarygodnić swoje postacie.

Co nie znaczy, że "Back to Black" Sam Taylor-Johnson nie ma jasnych stron. Tą najjaśniejszą, dla której warto wybrać się na seans, jest bez wątpienia odtwórczyni głównej roli - mało dotąd znana u nas Marisa Abela, odkrycie reżyserki. Jako Amy wyposaża swoją bohaterką w tak charakterystyczną dla niej wrażliwość i kruchość, ale też w buntowniczość i skłonność do autodestrukcji. Sprawia, że jej wierzymy, mimo iż scenariuszowe tropy, wcale jej tego nie ułatwiają.

Bez wątpienia śledzimy w "Back to Black" narodziny gwiazdy, przed którą drzwi hollywoodzkich wytwórni staną otworem. (Już zresztą wiadomo, że pojawi się w głównej roli w thrillerze Stevena Soderbergha u boku Cate Blanchett).

Wahadło przechylone w druga stronę?

W opublikowanym ostatnio wywiadzie dla "Wysokich Obcasów" Sam Taylor-Johnson mówi: "Tragedia i emocje, które towarzyszyły końcówce życia Amy, przyćmiły jej muzykę - chciałam, by wahadło przechyliło się w drugą stronę, byśmy znów usłyszeli jej głos, jej piosenki. (...) Pokazujemy jej życie poprzez jej dzieło". 

Te szlachetne zamiary nie do końca udało się zrealizować, bo film starając się pokazać przełomowe dla jej twórczości zdarzenia, jedynie się po nich prześlizguje. (Wyjątkiem jest wręczenie nagród Grammy). Nie znajdziemy tu także scen pokazujących proces nagrywania największych przebojów, co dziwi, w filmie noszącym tytuł jej kultowej płyty. (Wspaniale pokazuje to dokument Kapadi). W "Back to Black" widzimy jedynie to, co było dla niej źródłem inspiracji, czyli związek z miłością jej życia Blake’iem Fielderem-Civilem, wokół którego osnuty został film. Reżyserka mieści bodaj w 20 minutach okres "sprzed Blake’a" i tak naprawdę bez niego Amy w filmie nie istnieje, o czym za moment.

Matt Greenhalgh ma doświadczenie w pisaniu biografii o piosenkarzach - był odpowiedzialny za scenariusz świetnego filmu "Control", o Ianie Curtisie (liderze JoyDivision), a także o Johnie Lennonie, zresztą właśnie przez Taylor-Johnson. Trochę dziwi więc fakt, że nie przekonał jej do odważniejszych wyborów i zgodził się na usunięcie z filmu powszechnie znanych, dramatycznych wątków.

Opowieść zaczyna się na przyjęciu rodzinnym, w północnym Londynie, w żydowskim domu ukochanej babci Amy, Cynthii (w tej roli jak zawsze świetna Lesley Manville). 18-letnia Amy śpiewa "Fly Me to the Moon" w duecie z ojcem Mitchem (Eddie Marsan) i już wiemy, że choć Marisa nie ma głosu Amy (bo takiego nie ma nikt), naprawdę daje radę również muzycznie. Mimo że nie jest piosenkarką. To efekt ogromnej pracy, jaką włożyła w lekcje śpiewu, co było chyba lepszym wyborem niż synchronizowanie ruchów ust aktorki z podłożonymi utworami, wykonywanymi przez piosenkarkę. W większości filmów wypada to irytująco.

Po przyjęciu Amy wraca do matki, z którą mieszka. Wiemy już, że rodzice są w separacji, a matka pogrążona jest w depresji i zupełnie nie interesuje się córką. Jest rok 2002, gdy Amy staje się sensacją w londyńskim nocnym barze. Pierwsza część filmu pokazuje niewinną, marzycielską i buntowniczą fazę Amy, która nie wie nic o narkotykach i nie chce ich próbować. Jednocześnie twórcy pędzą tak bardzo, by dotrzeć do momentu pojawienia się w jej życiu Blake'a Fieldera -Civila, że w jednej chwili bohaterka śpiewa w pubach, a w następnej pierwsza jej płyta "Frank" pojawia się na listach przebojów.

I znowu - z dokumentu "Amy" wiemy, że  tytuł singla "Frank" miał nawiązywać do Franka Sinatry. Ale w angielskim oznacza on też słowo "szczery". Amy nigdy nie wymyślała ckliwych historyjek, śpiewała wyłącznie o tym, co jej doskwierało i co czyniło ją szczęśliwą. Nick Shymansky jej odkrywca, menedżer i przyjaciel podkreśla, że pierwszy raz spotkał kogoś, kto w profesjonalnym uprawianiu muzyki nie widział okazji do zdobycia dużych pieniędzy. "Chcę tylko śpiewać, kocham to" - mówiła, gotowa na każde warunki.

Można zgadywać, że reżyserka "Pięćdziesięciu twarzy Greya" najlepiej spełnia się, skupiając się na męsko-damskich relacjach, stąd pomysł, by związek z  Blake’iem był centralnym punktem filmu.

Jasna strony Amy

Mocnym punktem filmu jest kluczowa dla scenicznego (i nie tylko) wizerunku piosenkarki postać babci Cynthi, która pozwala nam zrozumieć, skąd wzięła się taka Amy, jaką znaliśmy. Jest ważna, byśmy zrozumieli, dlaczego Amy tak szczególnie kochała jazz, który jej rodzina, zwłaszcza babcia uwielbiała.

 - W kółko puszczało się tam Tony’ego Bennetta czy Sarah Vaughan. Amy słuchała ich głosów i je naśladowała jako nastolatka. A potem wypracowała swój własny, styl - mówi w przywołanym już wywiadzie dla "WO" reżyserka.

- Babcia to najsilniejsza kobieta jaka znam, nauczyła mnie wszystkiego. Troszczyła się o mnie jak matka, której nigdy nie miałam. Mama nie była zbyt uczuciowa - tłumaczyła w filmie Kapadi.

Amy śpiewająca wraz z babcią jest promienna i radosna. Nie znaliśmy jej takiej. Jej fryzurę, styl ubierania, także stworzyła Cynthia, sama mająca na koncie estradowe występy. Dopóki żyła, stanowiła dla dziewczynę rodzaj busoli. Zmarła w maju 2006 r na raka płuc. Tę śmierć Amy bardzo przeżyła. W dodatku przyszła w momencie jej rozstania z Blake’iem, gdy już była w rozpaczy.

"Back to Black" pokazuje, że gdy Amy zaczyna robić karierę, dochodzi do głosu jej buntownicza natura. Unika wszelkich rad i słów zachęty. "Nie jestem jakąś pieprzoną Spice Girl" - krzyczy, gdy menadżerowie próbują nadać jej karierze inny kierunek.

Film, niestety nie tłumaczy źródeł tego buntu, ani też późniejszego pędu do samozagłady. Poznajemy je wcześniej w dokumencie Kapadii, gdzie szef Island Record, który próbował namówić ją na zmianę stylu, choćby na krótko, tłumaczy: "Jej młode ciało miało bardzo starą duszę, czego dowodzą niebywałe dojrzałe, pełne melancholii, poetyckie teksty".

Ale Amy nie szła na żadne kompromisy. Nie dawała się też przekonać do zmiany wyglądu - makijażu, fryzury, porzuciła lekcje dykcji, chciała być sobą ze wszystkimi niedoskonałościami.

I to, obok niezwykłego głosu, było jej wielką siłą.

Blake, czyli toksyczna miłość

Od momentu pojawienia się w życiu Amy jej "księcia z bajki" Blake’a, film Taylor-Johnson zaczyna przypominać romantyczną baśń, podszytą uzależnieniami i przemocą. Obsadzony w tej roli charyzmatyczny Jack O'Connell, (nagrodzony BAFTA za rolę w filmie "W potrzasku. Belfast '71") sprawia, że w rzeczywistości wulgarnego i antypatycznego Blake'a Fieldera-Civila, szybko zaczynamy lubić. To z kolei pomaga zrozumieć totalne zauroczenie Amy, choć utrudnia zrozumienie ich relacji w prawdziwym życiu.

Nie ulega wątpliwości, że chemia między Marisą i Jackiem przysłużyła się filmowi. Gdy się poznają, już wiemy, że on jest ćpunem. Ona śpiewa o ukochanym, który kocha kokę, podczas gdy jej wystarczy dymek. Blake potrafi wyjść w środku jej koncertu, bo nie jest w stanie dotrwać do końca bez "działki". Historię tego toksycznego związku, w którym to Amy była tą bardziej kochającą i zabiegającą o miłość, relacjonowano za jej życia z detalami. Dla niej zostawił dziewczynę, do której potem wrócił. Album "Back to Black" powstał właśnie po ich zerwaniu.

Blake został potraktowany przez twórców filmu nader życzliwie, na co wcale nie zasłużył. (Podobnie zresztą, jak ojciec piosenkarki). Jego związek z Amy przedstawiony został jako romans skazany na porażkę. Scena spotkania pary, gdy Amy zaczyna grać z nim w bilard, uwodzi go i widać, że wpadła po uszy, jest być może najlepszą w całym filmie. Chemia pomiędzy tym dwojgiem wręcz buzuje. Nadużyciem wydaje się jednak to, że twórcy robią wszystko, aby nie winić Blake'a za problem narkotykowy Amy, podczas gdy wszyscy doskonale wiemy, że on zachęcił ją do ich brania. Przed rokiem, w 40. rocznicę urodzin Amy, publicznie wyznał, że do końca życia nie pozbędzie się poczucia winy i nigdy sobie nie wybaczy wpędzenia jej w nałóg.

Już trzy tygodnie po ślubie Amy trafiła do szpitala w stanie niemal agonalnym - mieszanka narkotyków i alkoholu obecna w jej organizmie, mogła zakończyć się paraliżem. W dodatku film z ich wypadu do klubu, na którym oboje są w strasznym stanie, długo krążył w sieci. Widzimy go także w filmie Kapadii, ale w filmie Taylor-Johnson go nie zobaczymy. Bo nie zobaczymy w ogóle scen wspólnego oddawania się używkom. Owszem, Amy ma problem z alkoholem, ale nie widzimy, by brała narkotyki. Gdy w jednej ze scen oświadcza, że jest narkomanką, młody widz, który być może nie zna dobrze jej historii, może być zaskoczony. To trochę tak, jakby nakręcić dramat wojenny, w którym na polu bitwy nie pada żaden strzał, a nagle widzimy zabitych żołnierzy.

Film Taylor-Johnson nie pokazuje w zasadzie wcale tego, co ją zniszczyło. Nawet bulimia, z którą zmagała się od 15 roku życia, zaledwie majaczy gdzieś na marginesie, epizodycznie. Tak naprawdę można odnieść wrażenie, że Amy sama sobie była winna, jeśli nie liczyć paparazzich, których wręcz nienawidzi, bo koczują pod jej domem i nie opuszczają na krok. Poza tym nie wiemy, skąd się wzięły demony, z jakimi się zmagała. Nie pomijając jej pędu do autodestrukcji, wynikającego chyba z wielkiej chęci przeżywania, trudno jednak się z tym zgodzić.

Nawet słynna scena rozdania nagród Grammy w Londynie, tego wieczoru, gdy zdobyła nagrodę dla najlepszej piosenki za "Rehab", ogołocona została z istotnego epizodu kojarzonego z narkotykami. Cała reszta została praktycznie odtworzona minuta po minucie. Abela wykonuje te niesamowite ruchy bioder Amy, mając na sobie kopię sukienki Dolce & Gabbana, którą miała na sobie wtedy Winehouse. Nawet tak samo drży jej broda, gdy wzruszona, słyszy o swoim zwycięstwie. Zabrakło tylko - bagatela - dobrze znanego z filmu Kapadi momentu, gdy za kulisami Amy mówi przyjaciółce, że nawet Grammy, nie sprawia jej takiej frajdy, jak narkotyki. Słynne: "Bez narkotyków jest nudno" obiegło cały świat, stając się symbolem uzależnienia i dramatu piosenkarki. W dokumencie widzimy potem, jak Blake zagarnia ją ramieniem i odchodzą, by ową "nudę" przerwać.

Trudno zrozumieć, dlaczego tej kluczowej dla zrozumienia problemu Amy sceny, zabrakło w filmie. Chęć skupienia się na jej twórczości, zupełnie mnie nie przekonuje. Jak wiemy , związek Amy i Blake’a nie przetrwał. W filmie on wygłasza anachroniczne teksty o współuzależnieniu, (które raczej Amy miałaby pełne prawo recytować) i występuje rozwód. Co było dalej, dobrze wiemy, ale film już zupełnie się tym nie zajmuje.

Taylor-Johnson wystrzega się jakichkolwiek prób przyjrzenia się bliżej demonom, jakie gnębiły Amy. Nawet gdy między wiersze wplata temat jej tęsknoty za rodziną i potrzebę założenia swojej własnej, chęć posiadania dzieci, odfajkowuje go dwoma zdaniami wygłoszonymi przez Amy.

Zupełnie jakby nie potrafiła spojrzeć w głębiej w duszę swojej bohaterki.

Wszyscy winowajcy rozgrzeszeni

Dokument Kapadii  jak wiemy, został skrytykowany przez ojca Winehouse, Mitcha, który pokazany był jako ktoś, kto przypomniał sobie o córce, gdy była już sławna, by czerpać korzyści z jej sukcesu. Zgodnie z prawdą. W filmie "Amy" ze wspomnień samej piosenkarki i jej przyjaciół wynika jasno, że nie był żadnym troskliwym aniołem, ale osobą niedostrzegającą jej potrzeb. Samolubną i egoistyczną, która porzuciła rodzinę i przez lata się nią nie interesowała. Mimo że córka przeraźliwie tęskniła.

Sama Amy dosłownie całowała ziemię, po której ojciec stąpał. Na lewym przedramieniu miała tatuaż z napisem: "Dziewczynka tatusia". Gdy parę lat później, po uszy pogrążona w nałogu, sławna i nieszczęśliwa, uciekała przed stadem paparazzich, ojciec odnalazł ją i przyjechał, kręcić... reality show, w którym miała udawać szczęśliwą. Jeszcze później, gdy wysyłana przez lekarzy na odwyk, nie była w stanie utrzymać się nawet na nogach, zmusił ją do wyjazdu w trasę. "Chcieli mnie posłać na odwyk, a ja odparłam: "nie, nie, nie. Jestem na dnie, ale wrócę tu wnet, przekonacie się"- śpiewa Amy, a dalsze słowa piosenki brzmią: "Czasu mi na to brak, ale skoro tata mówi, że wszystko jest okey..."

To wszystko zostało opowiedziane w dokumencie Kapadii. Ale film Taylor-Johnson "Back to Black" jest niezwykle łaskawy również dla ojca Amy, który pokazany został jako kochający, troskliwy tatuś. Ponoć zrobił wszystko, co mógł, aby ocalić córkę przed nią samą. Nawet trawka, jaką pali w filmie 18-letnia Amy prowokuje go do wykładu edukującego, w temacie grząskiej drogi wiodącej do nałogu. Niewykluczone, że była to cena za udostępnienie praw do utworów córki, ale żaden twórca nie powinien iść na taki układ. Co innego przemilczenie, a co innego przeinaczenie o 180 stopni prawdziwych wydarzeń.

 "Blake i Mitch. Para chciwych oportunistów, którzy w dużym stopniu przyczynili się do nieszczęścia piosenkarki i prawdopodobnie także do jej śmierci, zostali w filmie Taylor-Johnson zrehabilitowani" - słusznie zauważa krytyk "Slant Magazine". Trudno się z nim nie zgodzić. Tylko jak wyjaśnić przyczyny tragicznego końca Amy, skoro zdaniem reżyserki "Back to Black" miała obok siebie tylu wspaniałych mężczyzn? Film nawet nie próbuje tego robić.

Amy Winehouse zmarła 23 lipca 2011 roku na skutek alkoholowego zatrucia po dłuższym okresie abstynencji. Nam, oprócz jej wspaniałych piosenek pozostał genialny dokument Asifa Kapadii, którego przejmujący portret artystki pomaga ją lepiej zrozumieć. Kapadia nie oszczędza nikogo, włącznie z nią samą. Winą za śmierć Amy Winehouse obdziela równo wszystkich - Blake'a, który wciągnął ja w nałóg, zachłannego ojca, nieporadną matkę, która nie dostrzegła początku dramatu córki, a wreszcie bezlitosne media, które ekscytowały się równie mocno jej sukcesami, co późniejszym dramatem.

 Na film "Back to Black" wybrać się warto dla Marisy Abeli. Za kilka lat film Sam Taylor-Johnson będzie miał status tego, który dał początek jej karierze.