- Gdy pierwszy raz wylądowałam na tym maleńkim archipelagu, poznałam swojego byłego męża. Mamy dwójkę wspaniałych dzieci. Po rozwodzie postanowiłam tu zostać - tak swój początek historii z Wyspami Owczymi opisuje Sabina.
- Z wykształcenia jestem pedagogiem, więc jako osoba, która nie wyobraża sobie siedzenia w domu, poszłam do pracy do świetlicy. Po roku zostałam zastępcą dyrektora. Co najważniejsze - praca tam spowodowała, że bardzo szybko poznałam język farerski - dodaje.
Świetlice na Wyspach Owczych działają bardzo podobnie jak w Polsce. Dzieci przychodzą tam po swoich lekcjach w szkole i uczestniczą w najróżniejszych zajęciach dodatkowych. Choć zapisanie dziecka na świetlicę nie jest obowiązkowe, wszyscy rodzice z nich korzystają.
- Obecnie pracuje w domu dziecka. Jest to trochę inny system niż w Polsce. Pracuję 1:1, czyli idę do pracy na 24 godziny, a potem dobę mam wolną. Wychodzimy z założenia, że dom dziecka ma nie być instytucją, tylko prawdziwym domem. Zajmujemy 10 budynków, gdzie każdy jest przeznaczony dla innej grupy dzieci - pracujemy m.in. z dziećmi z rodzin z problemem alkoholowym czy narkotykowym - opowiada Sabina - Tylko proszę pamiętać, że te “grupy" to raptem 2-3 osoby. W moim domu dziecka są teraz 3 osoby. Jedno dziecko właśnie wraca do swojego ojca, drugie wraca do swojego rodzinnego domu za miesiąc, więc zostaje tylko jeden podopieczny - podsumowuje.
- Rok po rozwodzie spłonął nasz dom. Mieszkałam tam z moimi dziećmi - Benjaminem i Mią. Miał być dla nas nowym startem. Stary, drewniany, wyremontowany dzięki pomocy mojego partnera, Tomka. I tego pechowego dnia, gdy wszyscy byliśmy w pracy i szkole, spłonął. Trwało to dosłownie pół godziny - wraca do tragicznych wspomnień Sabina.
- Ale w tym dniu poczułam nadludzką pomoc drugiego człowieka. Kilka dni po pożarze, gdy wyszłam przed dom na papierosa, podjechał samochód. Wyszedł z niego starszy mężczyzna, podszedł do mnie i dał mi pieniądze na odbudowę domu - wspomina Sabina - Powiedział wtedy, że wszystko będzie dobrze, przytulił mnie i odjechał. Stałam na tych schodach, a łzy płynęły mi ciurkiem po policzkach.
Społeczność Wysp Owczych liczy zaledwie 54 tysiące osób, dlatego wieść o pożarze rozeszła się bardzo szybko.
- Któregoś dnia, kiedy przyjechałam z Tomkiem do domu, nie mogliśmy otworzyć drzwi, bo w środku były dwie gigantyczne torby, które zajmowały nam pół mieszkania. Kobieta z innej wyspy, z jednego ze sklepów przygotowała dla moich dzieci paczki z ubraniami. Wszystko było podpisane rozmiarami, jedna paczka dla Mii, druga dla Benjamina, a w torbach było wszystko - stroje kąpielowe, ubrania na narty, gumowce, okulary przeciwsłoneczne czy nawet zestawy śniadaniowe do szkoły. Tam dosłownie było wszystko. Wtedy moje dzieci dostały po prostu całą, nową szafę.
Na odbudowę spalonego domu były organizowane także liczne zbiórki, m.in. w Kościele czy w szkole dzieci Sabiny. Jednak najbardziej zaskakiwała pomoc od Farerów.
- Pewnego dnia po pożarze moja koleżanka z pracy przyszła do mnie z ciastem. Zjedliśmy je dopiero kolejnego dnia i kiedy wyrzucałam papierek po cieście, to na samym dole była koperta, a w niej pieniądze na odbudowę mojego domu - wspomina Sabina - Natomiast sąsiadka przyniosła mi cienie do powiek. W tamtym momencie akurat cienie były dla mnie najmniej istotne, więc nie otworzyłam ich i podziękowałam za prezent. Po dwóch tygodniach byłam bardzo zaskoczona, gdy znalazłam w nich gotówkę. Tak naprawdę w tej historii nie chodzi o pieniądze, a o dobro, którego się nie spodziewałam - podsumowuje Polka.
- Po pożarze odbudowaliśmy dom. Każdy, kto ma kredyt na Wyspach Owczych, musi być ubezpieczony, więc z ubezpieczalni miałam fundusze na odbudowanie domu - opowiada Sabina.
Historia pożaru zapoczątkowała przygodę Polki w branży turystycznej. Jej praca jako promotorki tego skalistego archipelagu pośrodku Atlantyku trwa już 5 lat.
- Poszłam wtedy za ciosem. Pożyczyłam więcej gotówki i zbudowałam mały domek letniskowy. Z początku mieli tam przyjeżdżać moi znajomi, rodzina, moje dzieci mogły się tam bawić i nocować, ale z czasem stał się to polski przystanek na Wyspach Owczych. Obok mam dom, który również stał się miejscem pobytu naszych rodaków - dodaje - Zawsze witam ich w farerskim stroju ludowym. Tak powstało moje biuro turystyczne, Fjord Cottage, gdzie organizujemy wycieczki dla turystów, mamy również wynajem samochodów i domków. Dodatkowo, prowadzę bloga “Sabina na Wyspach Owczych".
Kuchnia farerska obfituje w smaki niekoniecznie dobrze znane Europejczykom z kontynentu. Jest o wiele bardziej tłusta niż to, co zobaczymy na szkockich czy duńskich stołach.
- W moim domku przygotowuje także kolacje farerskie dla turystów, takie królewskie, gdzie można zjeść wszystko, co najbardziej lubią Farerzy. Na stole mamy m.in. głowy owiec, wieloryba, łososia, makrelę czy owcze udźce - opisuje Sabina.
- Kuchnia farerska to również suszone mięsa i ryby, a także faszerowane maskonury. Dawniej zajadano się tutaj mięsem delfinów, jednak dziś jest ono bardziej popularne wśród starszych mieszkańców Wysp - dodaje.
Z inicjatywy Sabiny Poulsen 2 lata temu na Wyspach Owczych powstał Instytut Polsko-Farerski. Jest to instytucja, która ma pomagać społeczności polsko-farerskiej w nawiązywaniu kontaktów.
- Założyłam go dlatego, że obserwuję, że na Wyspy przyjeżdża coraz więcej Polaków, a co za tym idzie - pojawia się coraz więcej pytań i problemów. Bardzo często jestem tłumaczem, np. w sądach, na policji czy w szpitalach. Byłam cały czas w kontakcie z władzami Wysp, podczas pandemii koronawirusa - opowiada Sabina.
- Pandemia odcięła nas trochę od turystów. I bardzo dobrze, bo na Wyspach mamy raptem 9 respiratorów i sami musieliśmy zadbać o nasze społeczeństwo, sąsiadów - wspomina Sabina.
Gdy wybuchła pandemia premier Wysp Owczych poprosił, aby ograniczyć spotkania. Nie wprowadzono wtedy żadnych ograniczeń. Według Sabiny Poulsen, społeczeństwo na Wyspach jest odpowiedzialne i przez to, posłuszne.
- Pamiętam przedświąteczne przemówienie premiera, kiedy zebraliśmy się w kilka osób w przedszkolu. Wszyscy słuchaliśmy konferencji, na której premier powiedział: “Kochani, proszę Was, nie każcie przyjeżdżać swoim dzieciom na święta, bo może to spowodować ogromny problem. Jeżeli te osoby przyjadą i zakażą nas wszystkich, to możemy nie dać rady Wam wszystkim pomóc" - wspomina Polka - Moje koleżanki od razu posmutniały, bo wiedziały, że zaraz zadzwonią do swoich rodzin i będą musiały odwołać ich przyjazdy. Jednak pod koniec konferencji, po chwili zastanowienia premier dodał: “Nie, tak nie może być. My jesteśmy Farerczykami, jesteśmy rodziną i nie możemy zamykać drzwi dla naszych dzieci właśnie w Boże Narodzenie. Niech wszyscy przyjadą". I wtedy wszyscy, którzy byli ze mną popłakali się. Właśnie ta sytuacja pokazała mi piękno tej farerskiej rodzinności - dodaje.
Podczas pandemii koronawirusa na Wyspach Owczych zmarło 30 osób, z czego tylko jedna nie miała chorób współistniejących.
- Dążymy do tego, żeby nigdy nie być Islandią. Jako państwo, nie chcemy doprowadzić, żeby turyści zadeptali Wyspy Owcze - opowiada mi o podejściu Farerczyków Sabina.
Jednak zdania wśród wyspiarskiej społeczności są podzielone.
- Tak jak wszędzie, jeśli osoby, które mają profity z przyjmowania turystów, to ich chcą. Natomiast ci, którzy na turystach nie zarabiają, a są to głównie rodziny, które mają najbliższych na statkach i zarabiają bardzo duże pieniądze, to oni nie chcą turystów. Są bogaci, a turystyka po prostu przeszkadza w ich spokoju.
Wyspy Owcze zapewne zaskoczą zwiedzających darmowymi parkingami czy toaletami, które są otwarte nawet w najmniejszych wioskach. Jednak niektórzy Farerczycy, aby pozbyć się tłumów turystów, wprowadzili opłaty za wejście, np. na malowniczą promenadę.
- Cały spór administracyjny między władzami, a mieszkańcem Saksun trwał 2 lata. Mężczyzna sam zamontował bramkę na opłaty i nikt nie mógł mu tego zabronić, więc stała tam nielegalnie. Zarabiał na niej ok. 10 euro za wejście na promenadę. Teraz doszli już do porozumienia z państwem i bramki nie ma - tłumaczy Sabina.
Planując wyjazd na Wyspy Owcze, trzeba wziąć pod uwagę, że jest tam bardzo mało restauracji.
- To nie jest tak, że restauracji nie ma w ogóle - jest kilka w stolicy, obok mnie właśnie otworzyło się najnowsze sushi na Wyspach Owczych. Jednak nie jesteśmy Włochami, chodzącymi od knajpy do knajpy na kawy i obiady. U nas trzeba mieć zawsze kawę w termosie i przekąski. Zatrzymujesz się, tak naprawdę gdziekolwiek i pijesz tę kawę z termosu, patrząc na nasze widoki. Wtedy to rekompensuje nawet najlepszą włoską restaurację.
Od wieków główną gałęzią gospodarki Wysp Owczych jest rybołówstwo. Na swoich wodach hodują, m.in. łososie, a głównym ośrodkiem rybołówstwa jest drugie co do wielkości miasto Wysp - Klaksvík.
- Praktycznie nie mamy sklepów rybnych. Nasze ryby przywożone są do domów prosto ze statków. Prawdziwy Farerczyk nie kupuje ryb, bo albo idzie je złowić, albo dostaje ryby od rodziny - tłumaczy Sabina.
Latem na Wyspach Owczych odbywa się tradycyjne święto, Grindadráp. Jest to polowanie na grindwale długopłetwe.
- Nie ma niczego bardziej kontrowersyjnego niż polowanie na grindwale. Jednak jest to naturalna rzecz, którą każdy z nas widzi latem na Wyspach Owczych - tłumaczy Sabina.
Polka nawiązuje również do sytuacji sprzed roku, gdzie podczas polowania zabito 1428 delfinów.
- To było haniebne i nikt z nas tego nie pochwala, wstyd na cały świat. Natomiast byłabym hipokrytką, latając po plaży i nawołując do zaprzestania, bo sama jem mięso z wieloryba. Nie oszukujmy się, jedni jedzą wieprzowinę, drudzy jedzą wołowinę, a na Wyspach Owczych od czasu do czasu je się mięso tych morskich ssaków - dodaje.
- Patrząc na relacje z Grindadráp w mediach społecznościowych, nikt nie pozostaje wobec tego obojętny. Te zdjęcia są okropne, są postrzegane jako ogromna zbrodnia. Jednak mamy bardzo wiele regulacji, które mówią, m.in. o tym, że rocznie nie można zabijać więcej niż 500 delfinów. Na Wyspach są tylko 23 miejsca, gdzie można zabijać te zwierzęta, bo muszą być ku temu odpowiednie warunki - musi to być płytka, piaszczysta zatoka, zamknięta z 3 stron, a osoby biorące w tym udział muszą być po specjalnych szkoleniach - tłumaczy Polka.
- Osoby z zewnątrz patrzące na to polowanie nie chcą słuchać tłumaczeń Farerczyków, że dla nich to element tradycji. Na Wyspach Owczych mieszkam już połowę swojego życia i było mi trudno się do tego przyzwyczaić, tak naprawdę nigdy się do tego nie przyzwyczaję, ale zaczynam ich rozumieć - opowiada Sabina - Dawno temu był z tego robiony tłuszcz na świece, były robione kredki dla dzieci. Farerczycy mają nadal w pamięci, że utrzymywali się z tego, byli w stanie przeżyć północną zimę właśnie dzięki tym polowaniom. I wiem, że to nie jest tłumaczenie, bo mamy teraz elektryczność czy mięso w sklepach, ale tutaj ważna jest tradycja. Warto zaznaczyć, że mięso grindwali zostaje u nas na Wyspach, jest rozdzielane między rodzinę i przyjaciół - dodaje.
- Nie popieram, nie jestem za tym, natomiast nie jestem też przeciwko. Jestem pośrodku. Mieszkam tutaj i nie czuję się na siłach, aby komukolwiek tego zakazywać. Rozumiem, że wielu osobom się to nie podoba, rozumiem, że są osoby przeciwne Grindadráp, ale ja ten zwyczaj akceptuję - podsumowuje.
Liczba Polaków na Wyspach Owczych cały czas rośnie. Według najnowszych szacunków obecnie Wyspy zamieszkuje około 100 Polaków. Do statystyk należy doliczyć około 300-400 osób, które przyjeżdżają na archipelag na prace kontraktowe.