Reklama

Piotr Witwicki: Oni chcieli pana zamordować?

Antoni Mężydło: - Jak przyjechał ich szef, to powiedział tylko: "do piachu z nim". Przez cały czas miałem zasłonięte oczy, ale wydawało mi się, że była wtedy noc.

Reklama

Choć zgarnęli pana w biały dzień?

- Tak, wracałem z pracy.

Ktoś to widział?

- Szli za mną ludzie, ale jak mnie zgarniali do nyski, to nikt nie reagował. Jak zatrzymywali narzeczoną na Starówce, to jeden facet biegł jej na pomoc.

W zasadzie to pan, wraz z narzeczoną, rozpłynęliście się pewnego dnia w powietrzu.

- Znajomi nie wiedzieli, co się dzieje. Mieszkałem wtedy u mojej narzeczonej, przyszłej żony, a oni myśleli, że zrobiliśmy sobie jakiś wypad. W pewnym momencie zaczęli się jednak martwić. Przyjechała koleżanka z Bydgoszczy, z którą mieliśmy iść na ostatki, więc sytuacja zrobiła się nerwowa.

A pan wiedział, gdzie jedzie tą nyską?

- Przez źle zawiązany na oczach szalik trochę widziałem trasę. Patrzyłem na tę drogę do Brodnicy i wyobrażałem sobie, że gdzieś tu mnie zakopią.

To miało wyglądać jak dojazd na egzekucję?

- Tak myślałem. Wtedy pod Inowrocławiem zamordowano Piotra Bartoszcze. Kilka miesięcy wcześniej mojego przyjaciela Janusza Krupskiego wywieźli do Puszczy Kampinoskiej i polali go mieszaniną ługu z fenolem - to była egzekucja. Przeżył tylko dlatego, że zabrakło im dokładności.

Gdy pana nyska w końcu się zatrzymała...

- Przywiązali mnie do drzewa i kopali dół. Były momenty, gdy napinali sprężyny od pistoletów i kazali mi odmawiać zdrowaśkę. Potem przywiązali mnie do innego drzewa i powtórzyli akcję. Cały czas też próbowali mnie wypytywać.

O co?

- Przede wszystkim o drukarnię, ale też o Borusewicza. Między pytaniami uderzali w głowę i kopali. Potem wsadzili do nyski, przewieźli znów do następnego drzewa. Jak już skończyli mnie bić pod tymi drzewami, to przewieźli do domku nad jeziorem. Posadzili mnie w pozycji wyprostowanej na podłodze. Siedziałem tak, a oni nie pozwalali mi zasnąć, czy się załatwić. Przez cały czas miałem zasłonięte oczy, ale wydawało mi się, że to w nocy odbywały się przesłuchania.

Pan wszystko wiedział o tej drukarni i Borusewiczu. Mógł pan im powiedzieć.

- W dodatku oni wiedzieli, że ja wiem. Zdekonspirował mi się agent "Wanda". Chłopak, któremu zaproponowałem pracę w drukarni. Nie wytrzymał. Pewnego dnia zostawił kartkę, na której przyznawał się do współpracy z SB. Nikt z nas nie chciał w to uwierzyć. Postanowiłem to zweryfikować. Przeprowadziłem z nim rozmowę, podczas której powiedział mi o następnym planowanym spotkaniu na pętli autobusowej, na które on się już nie stawi, bo wraz z dekonspiracją w naszym środowisku postanowił zerwać współpracę z SB. Przykryłem się gałęziami i obserwowałem wszystko z rowu. Przyjechali na umówioną godzinę i dość długo na niego czekali. Więc to była prawda, donosił.

Odwracając sytuację: oni wiedzieli, pan wiedział, wiedzieliście też nawzajem, że wiecie. Popatrzmy na sprawę pragmatycznie: nie lepiej było im odpowiedzieć na pytania i uniknąć dalszego katowania?

- Wtedy człowiek rozważa wszystkie możliwe wyjścia.

To czemu nie wybrał pan tego najprostszego?

- Bo sypnąłbym ludzi, którzy ze mną współpracowali. Pomyślałem, że jeśli zacznę mówić, to nie będę mógł z tym żyć. Uświadomiłem sobie, że muszę umrzeć. Trochę mi było przykro. Łatwiej było jednak zginąć niż zdradzić. W opozycji byliśmy ze sobą bardzo zżyci ze względu na wzajemną odpowiedzialność wobec grożących nam konsekwencji za uprawianie tej działalności. Czasami to były tak silne związki jak związki rodzinne, a nawet często z nimi skutecznie rywalizowały. Rodzice przestrzegali, upominali i płakali, chcąc chronić własne dzieci przed represjami SB, ale nie mogli nic zrobić. Ja też walczyłem z rodzicami, którzy próbowali mnie uchronić. Nie akceptowali mojego zaangażowania, a czasami przez to nawet moich przyjaźni. Często słyszałem: "a to wszystko przez tego Borusewicza, po co tam poszedłeś?"

Pana niósł wtedy bunt? Czy bardziej przekonanie o tym, że to co pan tam robi, jest słuszne?

Nie interesowałem się polityką, a w szkole lubiłem przedmioty ścisłe, ale jak usłyszałem od Borusewicza, co się działo w Radomiu, to byłem wstrząśnięty. Nie dawało mi to spokoju. Na początek zdeklarowaliśmy się z kolegą, by oddawać regularnie część swojego stypendium na pomoc robotnikom. Tak się zaczęło. Zrozumiałem, że polityka, którą znałem do tej pory jest nieciekawa, bo jest fałszywie i propagandowo przekazywana. Gdy dowiedziałem się, co dzieje się naprawdę, to polityka stała się dla mnie pasjonująca.

I doprowadziła pana do domku letniskowego, w którym pana katowali esbecy.

- I składali propozycje. Była nawet oferta, że mogę jechać do Francji.

To zważywszy na okoliczności, całkiem ciekawa oferta.

- Wiedzieli, że moja narzeczona jest związana z Francją.

Czyli spersonalizowana.

- Tak, tylko potwornie mnie bili. Później wyglądało to tak, że odpalali mi światło w oczy i prężyli się tak, by wyglądać możliwie jak najpotężniej. Zakładali chyba nawet po kilka kurtek. Byłem oślepiony, ale miałem wrażenie, że stoi przede mną kilku napakowanych mężczyzn.

Gdzie bili?

- Byłem tak oślepiony, że nigdy nie wiedziałem, kiedy nadejdzie cios. A oni wiedzieli jak bić: dostawałem w brzuch i padałem. Były też uśmierzające ciosy w kark.

I tak cały czas?

- Dali też mojej narzeczonej karteczkę i kazali przeczytać, że mam im wszystko powiedzieć. Usłyszałem nagranie i od razu wyczułem, że to jest na niej wymuszone. Sugerowali, że dwóch funkcjonariuszy jest z narzeczoną w mieszkaniu i na odpowiedni sygnał zrobią z nią, co będą chcieli.

A jak było w rzeczywistości?

- W rzeczywistości ona była też porwana i przebywała w osobnym pokoju w tym samym domku. Jej pomieszczenie było ogrzewane i pilnowała jej jedna z funkcjonariuszek.

U pana było zimno?

- Bardzo. Jak zasypiałem, to polewali mi zimną wodę za kołnierz. Nie pozwalali mi też załatwiać potrzeb fizjologicznych. Raz się nade mną zlitowali, pozwolili na klęcząco oddać mocz do miski.

Pan jakoś próbował z nimi rozmawiać?

- Głównie polegało to na tym, że odpowiadałem: "nie wiem". W pewnym momencie zacytowałem wierszyk: "nie powiem nawet pies cię je..., bo to mezalians byłby dla psa".

Autor - Julian Tuwim.

- Dostałem za to podwójnie. Strasznie się już wtedy zaczęli denerwować. Mówili, że będę im musiał zapłacić odszkodowanie za utratę zdrowia, bo tak jest im tam zimno. Pewnie dlatego, gdy moją narzeczoną wywieźli z tego ogrzewanego pomieszczenia, to przenieśli tam mnie. Położyli nogami do przodu i bili pałą po stopach od spodu. W pewnym momencie mnie przechylili, by zamarkować przecięcie żyły szyjnej.

Myślał pan, że podcinają panu gardło?

- Bałem się. Mówili, że tu jestem twardy, ale złamią mnie w ośrodku tortur w Bieszczadach. Potem wzięli kieliszek z wódką i starali się mi ją wlać do gardła. Mówili też, że może przytrafić mi się coś złego, np. wpadnę pod samochód. Na koniec wsadzili mnie w tę nyskę, przewiązali już moim szalikiem oczy i jechaliśmy. W pewnym momencie samochód się zatrzymał i położyli mnie na podłodze auta. Znów próbowali mi wlać alkohol z butelki głęboko do gardła. Wydawało mi się, że wszystko wypluwałem. Potem jeden z funkcjonariuszy wyprowadził mnie w pole, kazał położyć się na ziemi i nie odwracać. Zastanawiałem się, czy mnie zabiją, czy jestem uratowany.

Rozumiem, że ten, który pana prowadził, miał broń.

- Pistolet. Byłem strasznie umęczony i czułem, że jest mi to wszystko obojętne. W końcu usłyszałem, jak zamykają się drzwi od nyski. Odwróciłem się i zobaczyłem, że odjeżdżają.

Pan wiedział gdzie się znalazł?

- Nie miałem pojęcia. Zorientowałem się, że jestem na wysypisku śmieci. Poszedłem w kierunku osiedla domków jednorodzinnych. Jak ludzie mnie widzieli, to zamykali drzwi. Tłumaczyłem im, co mnie spotkało, ale oni bali się tak, że nawet nie chcieli powiedzieć, gdzie jestem.

Bali się?

- Zamykali drzwi. Na szczęście w pewnym domku był kilkunastoletni chłopiec, bez rodziców. On mi wytłumaczył, że jestem w Brodnicy. Ucieszyłem się, bo tam pracowała w internacie Szkoły Medycznej koleżanka mojej narzeczonej. Ten chłopiec mnie tam zaprowadził.

Pan tę sprawę normalnie zgłosił do prokuratury?

- Tak. Toczyło się śledztwo.

Za komuny.

- Formalnie wszystkie procedury były wykonywane. Tylko w okolice miejsca, gdzie mnie przetrzymywali, nie chcieli mnie zawieźć. Tłumaczyli, że to musiało być gdzieś indziej. Dopiero po śmierci księdza Jerzego Popiełuszki przyjechali samochodem ludzie od Romaszewskiego i wspólnie próbowaliśmy zidentyfikować to miejsce. Wiedziałem, że to muszą być okolice Okonina, tylko początkowo domku nie mogłem rozpoznać.

Jednak pana sprawa jest o tyle nietypowa, że doczekała się w wolnej Polsce wyroku.

- Tak. Dzięki zdecydowanej postawie prokurator Roszkowskiej. Myśmy ich rozpoznali w śledztwie spośród większej liczby osób. I to mimo tego, że przed porwaniami, jak się okazało, byli ucharakteryzowani przez profesjonalnego charakteryzatora z teatru Wilama Horzycy. 

Jak się tłumaczyli?

- Nie przyznawali się do winy. Czasami nas atakowali.

Jakie dostali wyroki?

- Od 5 do 3,5 lat. Mieli siedzieć, ale co chwila ktoś mi donosił, że w czasie wyroku widziano ich gdzieś na mieście. To był okres, gdzie jeszcze mocno ochraniano funkcjonariuszy PRL-owskich.

Jaki wpływ na opozycję miały "porwania toruńskie", w tym pańskie? Odechciało się trochę panu?

- Absolutnie mnie nie zastraszyli. Odczepili się ode mnie i nie nachodzili. Miałem w domu całą szafę bibuły i spałem spokojnie. Jak wpadałem w jakiś kocioł, to starałem się po głosie rozpoznać, który to mógł być esbek i posądzałem ich. Pewnie nawet często niesłusznie. Może miałem coś w rodzaju taryfy ulgowej. Krążyła też wersja, że to byli ubecy z jakiegoś innego miasta. Dopiero, gdy z innym porwanym - Piotrem Hryniewiczem - pracowaliśmy w śledztwie z rysownikiem, okazało się, że osobno przedstawiliśmy tę osobę i ta osoba wygląda, jak Marek Kuczkowski.

Ten, którego potem skazano.

- Tak. Najpierw przeprowadziliśmy własne śledztwo. Dostaliśmy adres i poszedłem pod drzwi. Otworzył mi i był bardzo zmieszany. Szybko wysłał żonę, by poszła po pomoc do sąsiadów. W tej klatce mieszkało więcej esbeków. Jak się otworzyły drzwi u sąsiada, to uciekałem po schodach, co sił. On był w laczkach, nie mógł mnie dogonić. Nie zdążyłem do drugiego bloku dobiec, a już milicyjne auta krążyły jak szalone po całym osiedlu. Ostatecznie im uciekłem. Potem napisałem do prokuratury zgłoszenie, że go zidentyfikowałem, ale w odpowiedzi dostałem pogróżki, bym nie naruszał miru domowego.

Toruń nie jest aż tak dużym miastem, by potem się nie mijać z tymi ludźmi.

- Raz spotkałem, w okolicach 84/85 roku, z żoną na stołówce jednego z porywaczy. Jak żona go zobaczyła, to była rozedrgana. To się zdarzyło kilkakrotnie i ona zawsze tych drgawek dostawała.

A w wolnej Polsce pan ich gdzieś widywał?

- Raz, w kolejce do sklepu budowlanego. Mijaliśmy się jak powietrze. Widywałem ich potem na procesach IPN-owskich w sądzie. Byłem jedynym opozycjonistą, do którego nie podchodzili. Mieli poczucie, że zrobili mi krzywdę. Stasiowi Śmiglowi opowiadali, jak jest im ciężko w życiu.

Narzekali opozycjonistom, których niszczyli, na swój ciężki los w wolnej Polsce?

Czuli się pokrzywdzeni. Byli źli, że muszą teraz na przykład jeździć do pracy w Niemczech.