Piotr Witwicki: Zrobiliście całej scenie politycznej niezłego pranka.
Wojtek Przeździecki: Prank ma zabarwienie pejoratywne, a my nie chcieliśmy nic złego.
Ale są też negatywne odczucia, bo sporo osób dało się na to złapać i całkiem poważnie analizowało wasz projekt...
Nasz performance polityczny podzieliśmy na kilka etapów. W trakcie pierwszego budowaliśmy swoją wiarygodność i tu odzew był bardzo pozytywny. Potem chcieliśmy to wszystko zburzyć i dać się poznać jako najgorsi politycy w historii. Chcieliśmy, żeby ta zdobyta uwaga skupiła się na tym, jak bardzo jesteśmy niekompetentni i nieudolni, i żeby ta przerysowana niekompetencja wybrzmiała, pozwalając wszystkim śmiać się z nas, z siebie, z tego, że skorzystaliśmy z mechanizmów, które są obecne w polityce i że je... pogrubiliśmy... po prostu pokazaliśmy z bezpiecznego dystansu dla widzów.
Skąd pomysł na udawanie partii politycznej?
Jesteśmy Wytwórnią Irracjonalnych Pomysłów. Od czterech lat zajmujemy się filmami na YouTube i trochę wpadliśmy w rutynę. Chcieliśmy wyjść ze swojej strefy komfortu i zrobić coś nowego - jak nie na skalę kraju, to na pewno dla nas. Ale bardzo szybko zaskoczyły nas reakcje na nasz pierwszy duży irracjonalny pomysł.
WiP, czyli Wolność i Postęp. Zaczęły do was przyjeżdżać najważniejsze media, o waszych szansach dyskutowali ważni komentatorzy i think tanki. Nawet YouTube dał się wkręcić skoro HOP poświęcił wam odcinek, dowodząc jacy jesteście beznadziejni.
To właśnie były komentarze, które bardzo nas cieszyły. Zależało nam, by ludzie potraktowali nas w kategoriach niekompetentnych i nieudolnych polityków. I tu dochodzimy do tego, co nas najbardziej zszokowało: w Polsce jest taki głód nowych partii i organizacji, że ludzie zaczęli traktować to poważnie i pokładać w nas nadzieję na zmianę. Dostaliśmy tysiące zgłoszeń i wyrazów poparcia. Mimo że w ogóle tego nie oczekiwaliśmy i jeszcze mniej chcieliśmy. Od początku nie dawaliśmy ludziom żadnych realnych podstaw do tego, by nas popierać, czy żeby za nami iść. W sumie jedyna rzecz, o której mówiliśmy w miarę konkretnie, to reforma edukacji. To chcieliśmy zrobić na poważnie: od wystartowania projektu rozmawialiśmy z wieloma autorytetami, profesorami i różnymi fundacjami w tej sprawie. Pomyśleliśmy, że coś może jednak niech poważnego wypłynie z naszego performance’u? Cała reszta to były irracjonalne pomysły pochodzące z naszej wytwórni, a mimo wszystko wielu ludzi w nas uwierzyło.
Gdy zaczęliście się orientować, że ludzie w was wierzą...
Strasznie nas to zabolało. Postanowiliśmy jak najszybciej zrobić z siebie jak największych idiotów, żeby ludzie przestali nam ufać. Spodziewaliśmy się hejtu, ale też tego, że będą się z nas śmiać. O to nam chodziło. Nie spodziewaliśmy się nadziei. Zaczęliśmy ze sobą rozmawiać o tym, że nie możemy wzbudzać tej iskierki. Nie jesteśmy wytwórnią racjonalnych pomysłów.
Widziałem waszą konferencję przed Sejmem. Jąkaliście się i gadaliście jakieś bzdury. To był totalny Monty Python: żeby każdy uczeń był per "ty" z nauczycielem, a zamiast lektur pojawiły się gry komputerowe i medytacja na przerwach.
Nie spodziewaliśmy się, że to zostanie wzięte na poważnie. Trochę nas to wszystko przytłoczyło. Byliśmy przekonani, że to jest tak duży absurd, że nie można brać już nas na poważnie. Czekaliśmy aż cały odbiór Wolności i Postępu zostanie przykryty obrazem naszej niekompetencji i braku profesjonalizmu, ale nic takiego się nie działo! Zamiast beki z nas, ludzie zaczęli to analizować i zastanawiać się, jakie szanse ma absurdalna frakcja.
Może ludzie czekali właśnie na coś takiego.
Widać, jaki jest głód organizacji politycznych. My się wpisywaliśmy w obraz partii, która może być lewicowa społecznie, a prawicowa gospodarczo. Ludzie zaczęli wiązać z nami nadzieje. Druga, równie przerażająca rzecz polega na tym, że żyjemy w dobie fake newsów. Sami przekonaliśmy się o tym, jak łatwo jest wykreować coś, co wcale nie jest prawdą i uzyskać grono ludzi, którzy w to uwierzą. To pewien znak naszych czasów i też jedno z niezamierzonych przemyśleń z naszego projektu.
Pytanie, co u was było fikcją. Konferencje prasowe przed Sejmem były całkiem realne, a program był totalną fikcją.
Partia nie była zarejestrowana. Nigdzie nie widniała. Nie miała żadnego zaplecza i osób, które za nami stały. Nie mieliśmy żadnych konkretów czy kompetencji, a ludzie mimo wszystko uwierzyli po zobaczeniu profili w social mediach, strony i jednego spotu. I chcieli się zapisać. A przecież dostali mnóstwo sygnałów świadczących o tym, że nie powinno się nas brać na poważnie!
Odezwali się do was jacyś politycy?
Nie bezpośrednio, choć wiem, że niektórzy o nas wypytywali. Starali się zrozumieć skąd jesteśmy i o co nam chodzi. Ktoś mi też mówił, że szukają na nas haków.
Witamy w polityce.
Bezpośrednio jednak się do nas nie odezwali. Znaleźliśmy tylko jedną wypowiedź na YouTube przewodniczącego jednej z partii na nasz temat.
A co było największą głupotą z tych, które mówiliście?
Było ich kilka.
Głos wyborczy od dwunastego roku życia?
Lepsza była idea unifikacji armii wszystkich krajów, by walczyć z kosmitami. Dość absurdalne i ciężkie do potraktowania na serio... Najgłupszy był chyba jednak projekt największej drukarki 3D świata, która wydrukuje planetę wielkości Radomia. Chodziło o to, by zamiast podbijać Marsa stworzyć sobie samemu planetę.
Zaczęliście funkcjonować jako "Partia Internetu" i chyba wiele osób uznało, że taki jest Internet. Zasięgi były duże?
Mamy duży kanał na YouTube i takie zasięgi są dla nas naturalne. Może nawet myśleliśmy, że organiczne zasięgi będą większe. Wybrzmiało to jednak w środowiskach, które wcześniej o nas nie słyszały. Internauci o nas słyszeli, ale po raz pierwszy wybrzmiało to w środowisku tradycyjnych mediów, które przecież uważają, ze Internet nie istnieje albo - co najwyżej - że to miejsce gdzie mityczni hejterzy piszą brzydkie komentarze, a ich wnuki grają w gry zamiast się uczyć.
I odczucia były inne.
Ładunek emocjonalny był zupełnie inny. Wcześniej ludzie oglądali nasze filmy, trochę się pośmiali i wracali do normalnego życia. W tym przypadku zrobiliśmy coś, o czym ludzie dyskutowali i to trwało dłużej niż kilka dni na "karcie na czasie".
Może te różnice między pokoleniami są dziś tak duże, że możecie powiedzieć dowolną głupotę, a ci starsi będą się temu z zaciekawieniem przyglądać.
Niestety możesz mieć rację. To paradoksalnie całkiem wiarygodne, bo wpisaliśmy się w obraz stereotypowego influencera w oczach starszych osób. Myślę, że oni sobie tak nas wizualizują. Są przekonani, że mamy właśnie takie poglądy. To też chcieliśmy osiągnąć. Nasza akcja polegała zresztą też na tym, że chcieliśmy pokazać, jak polityka nas zmienia i stajemy się coraz bardziej zepsuci. To miał być ten moment, gdy ludzie zorientują się, że to była wkręta. Potem obejrzą tę naszą konferencję i każdy będzie wiedział, że to jest performance i będą się z nami bawić. Wielu uznało jednak, że my rzeczywiście wierzymy w walkę z kosmitami. Chociaż wolę myśleć, że to teraz ludzie zaczęli nas wkręcać.
A może to jest takie krzywe zwierciadło i wasze pokolenie tak widzi politykę? Jacyś dziwni ludzie wychodzą, kaszlą coś pod nosem i gadają kosmiczne bzdury.
Pierwszego dnia mówimy, że jesteśmy autentyczni, ale każdego dnia stajemy się coraz mniej autentyczni. Na końcu zostajemy swoimi wydmuszkami i widać, że to są jakieś kreacje- bo przecież pierwszy odcinek zaczynaliśmy od manifestu, że będziemy zawsze wiarygodni. Ten rozdźwięk między słowami i obietnicami, a rzeczywistymi czynami - tak widzę politykę.
Podobały mi się te piramidki z dłoni.
To było takie sztuczne i tak przerysowane, żeby wszyscy widzieli, że to nie może być na serio. Pokazaliśmy, że w tych politykach nie ma ludzi tylko są jakieś wytrenowane przez PR-owców techniki manipulacji odbiorcami. Są takie mity: trzeba trzymać piramidkę, nigdy nie można przyznawać się do błędów i kierować przekaz inkluzywnie, ale tak, żeby każdy myślał, że to do niego
Jak włączasz telewizor i widzisz polityków, to masz poczucie, że ktoś cię reprezentuje?
Bawiliśmy się w politykę, ale wolimy zostać apolityczni. Nie chcemy ujawniać naszych prawdziwych poglądów. Mam poczucie, że ludzie piastując te stanowiska tracą kontakt z normalnymi problemami i ludźmi. Bardziej słuchają swoich doradców niż rzeczywistości. Trochę rozumiem z czego to wynika i wiem, że ten temat jest trochę bardziej złożony, żeby odpowiedzieć na niego tutaj. A tym bardziej, co ja mogę wiedzieć?
Ale sprawy dla was ważne pojawiają się gdzieś w dyskusji politycznej?
Jeden mądry człowiek powiedział mi ostatnio, że politycy doskonale widzą, jakie są problemy. Reagują jednak dopiero wtedy, gdy wiedzą, że to się może im opłacać. Ważne jest to, co korzystne dla danej frakcji i liczy się tylko ta zimna kalkulacja. Mam nadzieję, że się mylił.
Ale mimo wszystko pracujecie nad projektem ustawy.
Chcielibyśmy wprowadzić NOE czyli Narady Obywatelskie o Edukacji. Chcielibyśmy się spotkać z naszymi odbiorcami i zadać im proste pytania: jakie są dziś problemy edukacji i co chcielibyście zmienić? Te tezy, które powtórzą się najczęściej zweryfikujemy z naszym zespołem specjalistów - pedagogów i profesorów. Te najpilniejsze ponownie damy naszym odbiorcom pod głosowanie, tylko tym razem w formie ankiety. Na tej podstawie chcielibyśmy napisać projekt ustawy. Chcielibyśmy potem zebrać 110 tys. podpisów, bo 100 tys. podobno zawsze odpada i wpuścić Internet do Sejmu, ale już w innej formie. I nie w dwa tygodnie. I nie, nie jako Wolność i Postęp, tylko obywatele.
I jak idzie ta praca?
Nie będę ukrywał, że już pojawiło się wiele problemów. Jeden z profesorów studzi nasze emocje i tłumaczy, że nikt tego nie przeczyta, a politycy od razu odrzucą nasz projekt.
To ja wam też mogę to powiedzieć.
Możemy zainicjujemy to jeszcze bardziej oddolnie? Jakiś ruch społeczny. Mamy teraz sporo oczu na sobie, więc myślimy, jak ten ważny moment przekuć w coś więcej niż dwutygodniowe show.
A wasi odbiorcy nie poczuli się w pewnym momencie oszukani?
Zdecydowanie tak. Emocje są skrajne. Hejtu też było sporo. Sporo osób cały czas wierzy, że to jest partia polityczna. Ludzie podchodzą na ulicy i pytają, który z nas będzie kandydował na prezydenta. Trochę mnie martwi, że trzeba wprost powiedzieć ludziom, że to był żart, żeby wiedzieli, że... to był żart.
Może zgromadziliście jakiś kapitał polityczny.
Wydaje mi się, że tak. To jest zresztą świetny sygnał dla innych młodych osób. Jest ogromna potrzeba tego, by powstały nowe organizacje w Polsce. Jak ktoś jest kompetentny, to ma szanse. Jeśli ludzie chcieli popierać kogoś, kto zapowiada, że obniży wiek emerytalny do 12. roku życia i będzie walczyć z kosmitami, to jest spora szansa, że poprą też kogoś rozsądnego. Mam nadzieję.
Przez moment zastanawiałem się nawet czy wy nie trollujecie tych wszystkich formacji, które starają się zaistnieć na zasadzie zrywu: Kukiz’15, Nowoczesna czy ostatnio Hołownia.
Mogło tak przypadkiem wyjść, ale sam problem jest realny. Młodsi są zmęczeni sytuacją polityczną w kraju. Wiele osób straciło nadzieję. Widzimy ciągle te same partie, które biją się ze sobą, zmieniają tylko nazwy i koalicjantów. Pewnie dlatego niektórzy wierzyli w nas, bo chcieli wierzyć, że coś się w końcu zmieni. Widzieli, że jesteśmy niekompetentni, ale myśleli sobie: trudno, przynajmniej ktoś nowy i może nie skończy tak jak wszyscy. Taki trochę romantyczny obraz nadziei, że jak pojawi się ktoś, kto nie jest zepsuty, to reszty może się z czasem nauczyć.
A jak czułeś się mówiąc te wszystkie głupoty poważnym dziennikarzom?
Mówiąc głupoty, czuję się dobrze. Gorzej czułem się mówiąc, że to nie jest żart. Przez to miałem kilka trudnych wieczorów. To była najcięższa część Wolności i Postępu.
Wywiad ukazał się 13 września 2020 roku w Tygodniku polsatnews.pl