Reklama

Komedie zyskują status kultowych, gdy teksty z nich przechodzą do języka potocznego. Najgłośniejsze filmy Barei są w tej kwestii rekordzistami. "Nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?" - informuje w "Misiu" szatniarz bohatera, a my przywołujemy te słowa, manifestując bezsilność. "Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu! " - pękamy ze śmiechu, opowiadając o kimś, kto podlizuje się szefowi.

- "Ja to, proszę pana, mam bardzo dobre połączenie. Wstaję rano za piętnaście trzecia. Latem to już widno. Za piętnaście trzecia jestem ogolony, bo golę się wieczorem..." - zaczyna kuriozalną opowieść o trwającej cztery godziny drodze do pracy robotnik w "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz". To bodaj najdłuższy ze znanych cytatów z Barei, przez tysiące fanów cytowany bez zająknięcia.

Reklama

Wszystkie komedie Barei obok tych czysto rozrywkowych mają walory filmów dokumentujących realia epoki. I jej absurdy.

Traumy dzieciństwa

Stanisław Bareja urodził się 5 grudnia 1929 roku w Warszawie. Dwa lata po nim pojawił się brat Wiesław, a w 1936 roku siostra Anna. Ojciec miał zakład wędliniarski, podobnie zresztą jak dziadek.

W świetnej biografii reżysera "Stanisław Bareja - alternatywnie", Maciej Replewicz pisze: "Motyw wędlin, od pożądanego, lecz nieosiągalnego w PRL baleronu, przez kabanosy i parówki w baraniej kiszce, aż po ‘ludową’ kaszankę, będzie obecny w większości filmów Stanisława Barei. Bo w okresie komunizmu, w gospodarce niedoborów, mięso i wędliny, a raczej ich chroniczny brak na rynku, były tematem stricte politycznym". Któż nie pamięta sceny w "Misiu", gdy siedzący z synem na widowni w teatrze ojciec, mówi: "Patrz synku, tak wygląda baleron". Zdobycie go do tej sceny zakrawało na cud - w końcu kierownik produkcji musiał złożyć oficjalne zapotrzebowanie. W oczekiwaniu na baleron trzeba było przesunąć zdjęcia o kilka dni, a potem wmówić aktorom, że jest...zatruty, w obawie przed konsumpcją.

O tym by bystry Staś poszedł w ślady ojca, nigdy jednak nie było mowy. Pierwszego września 1937 roku poszedł do podstawówki, którą skończył w 1943 roku z wyróżnieniem. Powstanie Warszawskie zastało piętnastoletniego Stasia z mamą i bratem w Milanówku. Chłopcy podjęli wtedy próbę... kradzieży broni z oddziału Wehrmachtu, z którą chcieli dotrzeć do Warszawy, ale przeszkodziła im mama. Przez lata Staś miał kompleks, że przeżył hekatombę bez narażania życia.

Po wojnie kontynuował naukę w warszawskim gimnazjum im. Kołłątaja. Wiosną 1945 roku pierwszy w życiu poszedł do kina - do nowo powstałej na Marszałkowskiej "Polonii". Film zatrząsł w posadach światem Stasia, ale z pasją też w liceum udzielał się w gazetce szkolnej zwanej "Musztardą", rysując kawały i humoreski. Już wówczas wyróżniało go ponadprzeciętne poczucie humoru. Jako nastolatek napisał swój nekrolog i dwuwiersz, ciekaw reakcji, jaką wywoła: "Umarł Bareja - dobrze, że nie ja!". Zainspirował się wątkiem z "Przygód Tomka Sawyera" Marka Twaina.

W 1946 roku Barejowie przeprowadzili się do Jeleniej Góry. Tam doszło do tragedii. Latem 1947 roku Sylwester Bareja wybrał się na wycieczkę z synami. Młodszy, Wiesław wdrapał się na skałkę nad wodospadem, by zrobić zdjęcie. Ta obsunęła się wraz z nim i wpadł w nurt wody. Ciężko rannego wydobyto spod wodospadu i przetransportowano do szpitala, w którym zmarł. Dla Stasia pamiętającego śmierć trzyletniej siostry odejście brata, z którym był związany, było wielką traumą.

Pocieszenie znalazł w ucieczce w inne światy - od dzieciństwa był molem książkowym. W filmie dokumentalnym Agnieszki Arnold "Bareizm" Jacek Fedorowicz z podziwem opowiada o jego literackim otrzaskaniu i zbiorach książkowych. Z czasem, Bareja stanie się zresztą dla znajomych głównym dostawcą zakazanej literatury, wydawanej przez paryską "Kulturę".

Szkoła Filmowa

Z rodzinnych opowieści wynika, że początkowo Staś zapisał się do Szkoły Morskiej w Ustce. Gdy jednak wypłynęli grupą na Bałtyk, na kutrze rybackim tak huśtało, że się pochorował. Porzucił wtedy marzenia o karierze marynarza.

Jako świeżo upieczony maturzysta, gdy zdał do Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi, chciał być operatorem. Reżyserem postanowił zostać na czwartym roku studiów. Już wtedy mocno okrzepła tzw. wielka szóstka, którą tworzyli: Janusz Morgenstern, Jan Łomnicki, Lech Lorentowicz, Janusz Wejchert, Stanisław Bareja i Kazimierz Kutz. Najzdolniejsi studenci na roku, po latach stali się wybitnymi twórcami. 

Uczelnia prócz sztuki filmowej, jak wszystkie wówczas kształciła też ideowo. Jednym z manifestów był tzw. październikowy marszobieg studentów, (dla uczczenia Rewolucji). W dokumencie Jan Łomnicki opowiada: "Trasa biegu biegła wokół lasu. W połowie drogi odłączyliśmy się ze Staszkiem od grupy i pobiegliśmy na skróty, a potem niezauważeni, dołączyliśmy do ostatniej dwudziestki. Jeden z kolegów dojrzał akurat mnie i złożył donos". Wybuchła afera. Zwołano zebranie wydziału. Pojawiły się głosy domagające się usunięcia "zdrajcy" z uczelni. I gdy już wydawało się, że jego los jest przesądzony, wstał Bareja i oznajmił: "Ja też z nim byłem". W obawie, że winnych mogło być  więcej, sprawę umorzono. Bareja i Łomnicki zostali najlepszymi przyjaciółmi na całe życie.

Zaimponował wtedy odwagą, którą potem udowadniał po wielokroć. Bareja przyjaźnił się także z Kutzem i Morgensternem. Prowadzili dziennik, w którym notowali żarty I projekty. "Było tam dużo moich wpisów. Miałem skłonność do absurdalnego humoru, który nazwano bareizmem - wspominał. Łomnicki mówi, że określenie miało znaczenie pozytywne.

Studencki okres z życia filmowca szeroko opisuje Replewicz. Produkcji z Hollywood studentom wcale nie pokazywano. By je obejrzeć "opłacali wódką operatorów na sali projekcyjnej, oglądając 'zakazane' filmy nocą". W 1958 roku Bareja zaprezentował swoją dyplomową etiudę "Gorejące czapki" - satyrę, pokazującą człowieka władzy zamieszanego w aferę i skorumpowane społeczeństwo. To było zbyt wiele dla wysoko umocowanych w PZPR wykładowców. Jerzy Bossak, jeden z organizatorów powojennej kinematografii, żarliwy komunista, nie zostawił suchej nitki na jej autorze. Bareja pracy dyplomowej nie obronił.

Zrobił to 20 lat później.

Debiut i kino z myszką

Od początku wiedział, że chce kręcić komedie i to dla nich został reżyserem. Zadebiutował adaptacją sztuki Jerzego Jurandota, której akcję przeniósł do czasów współczesnych "Mąż swojej żony". To była bajka z happy endem. Debiut przyjęto życzliwie, co miało okazać się wyjątkiem.

Kolegów zaskoczył, realizując udany film noir "Dotknięcie nocy" - oparta na prawdziwej historii fabuła opowiadała o napadzie na bank i popełnionej zbrodni. Film chwalono za autentyzm i przecieranie szlaku dla nowego gatunku. Kto jednak pamięta, że to Bareja nakręcił pierwszy w Polsce serial kryminalny "Kapitan Sowa na tropie" z Wiesławem Gołasem? Jego stróż prawa nie przypominał milicjantów PRL-u - był sympatyczny i życzliwy. Rzucał palenie i ssał miętówki. Do dziś pozostał w pamięci kinomanów cytat: "Dziwny odruch u milicjanta - włożyć cudzą rzecz do kieszeni przez nieuwagę". Pierwszy z filmu Barei, który trafił do języka potocznego.

Potem było "Małżeństwo z rozsądku" z Elżbietą Czyżewską i Danielem Olbrychskim, które wywołało niezadowolenie wątkiem małżeństwa reprezentującego "prywatną inicjatywę". Sympatyczny film, bez większych aspiracji. Po latach w wywiadzie dla Polskiego Radia Bareja wyznał: "Wymyśliłem własną teorię szczęśliwego człowieka - jeżeli mój film zobaczy milion widzów, a trwa on dwie godziny, to będą dwa miliony szczęśliwogodzin. To więcej niż życie jednego człowieka. Robiąc film, stwarzałem więc jednego szczęśliwego człowieka od narodzin do śmierci. Ale gdy stuknęła mi czterdziestka, a PRL skończył 25 lat, zacząłem się zastanawiać, czy lepiej być szczęśliwym, czy może takim, który widzi, co się wokół niego dzieje. A jeśli mówi: patrzcie, jakie to śmieszne, choć straszne, ludzie zwrócą na to uwagę. Uznałem, że robiąc filmy komediowe, można jednocześnie mówić o rzeczach ważnych".

Nie mógł jeszcze wiedzieć, że łatwo przy tym zostać wrogiem władzy.

Rodzina, ach rodzina

Ona studiowała historię sztuki. On skończył filmówkę i był asystentem na planie "Szkiców węglem" Antoniego Bohdziewicza. Nazywała się Hanna Kotkowska. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, dojrzewała jak wino. Czytali te same książki, podobnie postrzegali świat. Zaczęli się spotykać, co nie było proste, bo Hania mieszkała w Warszawie, a on w Łodzi. Po dwóch latach przeprowadził się w końcu do Warszawy, a w 1958 roku wzięli ślub.

Najpierw urodziła się Kasia. "Barejowie zamieszkali w kwaterunkowym pokoju w Warszawie, przy Wilczej - pisze Replewicz. - Powierzchnia 11,4 metra kwadratowego była mikroskopijna już dla dwojga. Gdy odwiedzali ich znajomi, brakowało nawet miejsca na szklanki z herbatą. Nie było też ciepłej wody". Dopiero trzy lata później rodzina przeniosła się do nowego, szeregowego domu. Ostatnią ratę za niego reżyser wpłacił w 1986 roku, czyli na rok przed śmiercią.

O tym, jak fantastycznym był mężem i ojcem, możemy dowiedzieć się z wydanej przed rokiem książki "Żaby w śmietanie, czyli Stanisław Bareja i bliscy", pióra jego córki Katarzyny Barei. (Poświęciliśmy jej artykuł "Żaby w śmietanie, czyli Stanisław Bareja, jakiego nie znamy").

Bareja świetnie gotował. O jego kulinarnych talentach krążyły legendy. Jednym z jego popisowych dań był dorsz po francusku à la Bareja. - "Rybę gotuje się z warzywami. Po wyjęciu z wody należy wymieszać z bułką maczaną w mleku. Do tego odrobina masła, piana z białek, dużo siekanej naci oraz przyprawy. Wszystko posypać serem i do piekarnika" - zdradził przepis. Przygotowywał też znakomitą sztufadę - duszoną wołowinę naszpikowaną boczkiem.

Przyznawał, że był ojcem zbyt łagodnym. Żona była od kar, on od przyjemności. Nie był jak wielu kolegów, gościem w domu. Lubił czytać, pisać scenariusze, gdy obok byli najbliżsi. Katarzyna Bareja opowiada, że ojciec był niezwykle ciepły i rodzinny. O tym cieple mówią wszyscy, którzy go znali. Swoim dzieciom opowiadał bajki, które wymyślał. Sam je także ilustrował, bo świetnie rysował. Wraz z fragmentami pełnymi miłości listów do najbliższych, stanowią atrakcję wspomnianej książki "Żaby w śmietanie...".

Satyra antysocjalistyczna

Gdy Bareja zmienił się w przenikliwego obserwatora, miejsce beztroski zajęły ironia i sarkazm. Przyczynili się do tego też ludzie, których spotkał. Jak Jacek Fedorowicz, z którym stworzył niezwykły artystyczny duet. -  Bardzo naciskałem na satyrę antysocjalistyczną - mówi w biografii Replewicza satyryk. - Ale nie musiałem Staszka zmuszać, o nie! Staszek był antykomunistą z krwi i kości, tylko trzeba pamiętać, że PRL bardzo takich pilnował i ograniczał". Razem napisali kilka scenariuszy i żal, że tylko dwa dopuszczono do realizacji.

Pierwszym był "Poszukiwany, poszukiwana", dla którego inspiracją stało się zdarzenie z pracy w Muzeum Narodowym, o którym reżyserowi opowiedziała żona. Rzeźbiarz zgłosił się do muzeum z prośbą o wydanie zdeponowanej tam pracy, która jednak zaginęła. Okazało się, że zabrał ją wcześniej do domu i... zapomniał. W filmie przygarnął ją "wieczny dyrektor" (fenomenalny Jerzy Dobrowolski). Ten sam, o którym żona mówi: "Mój mąż z zawodu jest dyrektorem". U Barei główny bohater (Pokora) jest pracownikiem muzeum. Pewnego dnia znika obraz, a podejrzenie pada na niego. Postanawia ukryć się, odtworzyć dzieło i zwrócić. Przebiera się za kobietę i zostaje pomocą domową. Z czasem odkrywa, że jako gosposia zarabia więcej, niż jako historyk sztuki.

"Casting do roli adiunkta historii sztuki (...) alias Marysi wyglądał jak festiwal transwestytów - pisze Replewicz. - Przez kilka dni Jacek Fedorowicz, Janusz Gajos i Wojciech Pokora prezentowali się w letnich sukienkach i butach na wysokim obcasie, wykonując czynności typowe dla pomocy domowej. Pierwszy z trójki odpadł, gdy okazało się, że po goleniu zarost błyskawicznie odrasta. (...) Najmłodszy z kandydatów, Janusz Gajos, był zbyt atletycznie zbudowany, by mógł uchodzić za kobietę. Pozostał Wojciech Pokora". Dobrowolski "dyrektor z zawodu", partyjny karierowicz, przesuwany z jednego ministerstwa do drugiego, demolujący wszystko, czego się dotknie: w wodociągach, w leśnictwie, wreszcie w osiedlowym planowaniu, to była kpina z niekompetencji i partyjniactwa, lansującego miernoty. "Czesław Wiśniewski, szef Narodowego Zarządu Kinematografii po kolaudacji filmu miał poradzić reżyserowi, aby poszukał sobie 'zajęcia w telewizji, w krótkim metrażu'" - czytamy w biografii.

Nie przewidział, że film obejrzą dwa miliony widzów.

Cios od przyjaciela

Aktorzy uwielbiali pracę z Bareją. "Miał ogromną wiedzę na temat tego, co zrobić, żeby film był śmieszny. Wystarczyło nauczyć się tekstu i zaufać mu" - wspomina Stanisława Celińska. Krzysztof Kowalewski opowiadał, że żaden inny reżyser nie umiał tak precyzyjnie wyjaśnić, jaki efekt chce osiągnąć. Poza tym Bareja nie krzyczał, tylko prosił. Nie ganił, ale cierpliwie tłumaczył.

Kazimierz Kutz rzucił określenie "bareizm" na zebraniu Stowarzyszenia Filmowców Polskich, w obecności przedstawiciela NZK na przełomie lat 60. i 70. W innym kontekście, niż używali go koledzy przed laty. Miało być synonimem tandety odnoszącej sukces komercyjny. Termin podchwycili decydenci i część krytyków. Bareja odchorował to, bo cios padł ze strony przyjaciela. Już wówczas miał problemy z sercem.

Drugi film zrobiony wspólnie z Fedorowiczem, "Nie ma róży bez ognia", opowiadał o młodym małżeństwie, które, zmieniając mieszkanie na większe, "zyskuje" sublokatora - pierwszego męża bohaterki, który zameldowany, nadal ma prawo z nimi mieszkać. Kpina z peerelowskich nonsensów, która do łez bawiła publiczność, została uznana przez władzę za szkodliwą. Film zarobił 16 milionów złotych w czasach, gdy rodzime produkcje nie zwracały nawet kosztów realizacji.

Wkrótce współpracownikiem Barei został Stanisław Tym. Ich pierwsze wspólne dzieło "Brunet wieczorową porą" było prologiem do wieloletniej współpracy. Ostra satyra ukazująca bylejakość PRL-u nie mogła przypaść do gustu władzy. Wszyscy tu piją do tego stopnia, że reżysera oskarżono o propagowanie pijaństwa, choć je wyszydzał. W 1978 roku powstało "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" - najbardziej zmasakrowany przez cenzurę film Barei, a i tak "zapółkowany". Pokazywał skalę nadużyć w PRL-owskim raju.

Oto dyrektor zakładu dowiaduje się, że poznana we Francji kobieta, jest z nim w ciąży. Postanawia rozwieść się i ją poślubić, gdyż okazuje się być córką znanego dygnitarza. Musi jednak udowodnić zdradę żonie. Zatrudnia fotografa, który dwoi się i troi, by uwiecznić "winę" małżonki.

Z filmu Arnold dowiadujemy się, jak wyglądała kolaudacja obrazu. "Ten film ma tyle wspólnego z naszą rzeczywistością, co z życiem na Księżycu" - mówił partyjny dygnitarz. Wtórował mu Bohdan Poręba, pupilek władzy: "Chodzi mi o tę świnię, która chodzi po ulicy, i z tego wynika, że wszystko jest ześwinione, łącznie z ludźmi, nie zgadzam się z tym". Bronił go Tadeusz Konwicki, wówczas kierownik Studia "Pryzmat". - Mnie się film podobał, ja się śmiałem - oponował, gdy walec cenzorów masakrował obraz.

Najbardziej znienawidzony w historii szef NZK, zarazem wiceminister kultury i sztuki Janusz Wilhelmi wydał jednak werdykt najsurowszy: zakazał rozpowszechniania filmu. Parę dni później Bareja trafił do szpitala z zawałem serca. Gdy stanął na nogi, postanowił zawalczyć o film. Wkrótce Janusz Wilhelmi zginął w wypadku lotniczym, a filmowcy odetchnęli. Bareja spotkał się z cenzorem i negocjował. Usunął część spornych scen. Gdy w kwietniu 1978 roku film warunkowo przyjęto do dystrybucji, reżyser nazwał go "kadłubkiem". Na ekrany trafił tylko w sześciu kopiach. A i tak zrobił furorę. Stał się kopalnią cytatów, które po premierze znała cała Polska.

- Ten film jest jak manifesty, które w KOR-ze pisaliśmy, ale lepiej, mocniej, bardziej zdecydowanie. Pamiętam, że seans w kinie mnie powalił - mówi Jacek Kuroń w dokumencie Arnold. - Przeżyłem tam coś niesamowitego. Sala ryczała ze śmiechu. A potem nastała kompletna cisza. I ktoś zawołał: "Przecież z siebie się śmiejecie". To był paszkwil na nas wszystkich.

Drukarnia na dachu "malucha"

O członkach PZPR Bareja mawiał per "kłamczuszki". Nie ukrywał niechęci do peerelowskich władz, a one odpłacały mu z nawiązką. Opozycyjna aktywność reżysera zaczęła się w 1977 roku. Stanisław Tym, który w Paryżu w wydawnictwie "Kultura" dostał kilkaset książek, musiał je przemycić do Polski. Razem przewieźli je w zasobniku na transport materiałów filmowych, na którym widnieje ostrzeżenie: "Materiał światłoczuły. Nie otwierać". Istniał już wtedy KOR. Mirosław Chojecki, jego współorganizator i twórca Niezależnej Oficyny Wydawniczej "NOW-a" opowiada w książce Replewicza: "Poszukiwałem lokalu na drukarnię. Najlepiej nadawał się wolno stojący dom z możliwością dojazdu. Na początku 1978 roku otrzymałem kontakt na ulicę Fitelberga 31 bez nazwiska właściciela. Na miejscu okazało się, że to Stanisław Bareja".

Dom reżysera - szeregowiec - nie nadawał się na drukarnię. Odgłosy maszyny mogły niepokoić sąsiadów. Ale piwnica była idealna. Człowiekiem, który przez dziesięć lat w niej pracował, był Tomasz Michalak. Ile nielegalnych publikacji w ciągu dekady wyszło z piwnicy Barei, nikt nie zliczy. W 1980 roku na prośbę wypuszczonego z więzienia Chojeckiego, Bareja wracając z wakacji nad Balatonem, przywiózł z Wiednia do Polski powielacz. Ważący około 50 kilogramów powielacz offsetowy zdemontowano i po owinięciu namiotem umieszczono... na dachu malucha. Tylko mniejsze części trafiły do środka auta.

Drukarnia na dachu samochodu, to temat na film. Tylna szyba do rozbitego niedawno mercedesa i ułożone na niej... papryka i bakłażany skutecznie przykryły przesyłkę.

Nawet żona reżysera nie wiedziała, co wiozą.

"Miś" czyli absurd i optymizm

Ryszard Ochódzki jest prezesem klubu sportowego "Tęcza". Prowadzi lewe interesy i buduje monstrualnego słomianego misia, mającego odpowiadać na "żywotne potrzeby społeczeństwa". Podczas wyjazdu za granicę zostaje zatrzymany, bo była żona wyrwała mu kartki z paszportu. Eksmałżonkowie założyli bowiem konto w londyńskim banku, a rozwód zmusił ich do podziału majątku. Każde z nich chce więc dotrzeć do Londynu, przed byłym partnerem.  

 Fabułę tego filmu znamy wszyscy. "To nie tyle historia człowieka, który chce dostać paszport, ale kogoś, kto nie mówi słowa prawdy. W założeniu moim i Tyma ten film był opowieścią o prawdzie i kłamstwie. Nie mówi jej nikt w jego otoczeniu, ale on jest mistrzem" - opowiadał Bareja. Tym wspomina: "Staszek tłumaczył mi: ‘Musimy nakręcić ten film tak, jakby nie było cenzury. Bo zobaczysz zimą z 1979 na 80 Gierek padnie’".

"Miś" powstał w przełomowym okresie najnowszej polskiej historii, ale i tak po kolaudacji groziło mu 30 "ingerencji", oznaczających usunięcie 1/4 filmu. Uratował go karnawał Solidarności, który nadszedł. Dzięki temu obraz, który cytujemy od 40 lat, pękając ze śmiechu, doczekał się tylko kilku "poprawek". Najsłynniejsza scena, lizusostwa Jarząbka, śpiewającego: "Łubu dubu..." itd., nic nie straciła na aktualności. Lizusy będą zawsze i wszędzie. Są w filmie kpiny z nierozgarniętych milicjantów, urzędników, dygnitarzy.  Absurd wyziera zewsząd. Bar, w którym talerze przyśrubowane są do blatu stolika, a łyżki przywiązane metalowym łańcuchem, Bareja i Tym wymyślili wspólnie.

I nagle, na tle tego "cyrku" pojawia się temat tworzenia nowej tradycji - uosabia ją noworodek rzekomo nazwany "Tradycja". Absurdalna komedia w końcówce zyskuje ton podniosły. W finałowej scenie kukła misia trafia do jeziora, obok ktoś śpiewa kolędę dziecku... Życie płynie dalej. Zjadliwy sarkazm zastępuje optymizm.

Krytycy uznali kukłę za metaforę Związku Radzieckiego, nazywanego przez Polaków "Niedźwiedziem". Bareja, choć już chory, po dwóch zawałach, był szczęśliwy, gdy powstała Solidarność. Od początku był jej członkiem. Pełen entuzjazmu opowiadał Jackowi Fedorowiczowi, że wierzy, iż nareszcie świat wokół niego uwolni się od kłamstwa. Prawdziwego końca PRL-u niestety nie dożył, chociaż go przewidział.

Mur runął w 1989 roku. Bareja zmarł dwa lata wcześniej, podczas pobytu w niemieckim Essen, gdzie pracował przy filmie o Zagłębiu Ruhry. Był po kolejnej operacji. Rankiem 11 czerwca 1987 roku lekarz znalazł go nieprzytomnego przy drzwiach do mieszkania. Doznał wylewu krwi do mózgu. Reżyser trafił na intensywną terapię w Essen. Pracownicy muzeum zawiadomili żonę.

Nawet wtedy komunistycznej władzy nie stać było na przyzwoitość. Gdy Hanna Bareja złożyła wniosek o paszport w trybie pilnym, piętrzono trudności. "Twierdzili, że te telegramy ze szpitala, z muzeum, gdzie mąż pracował, są po to, bym mogła wybrać wolność (...). Doszli do wniosku, że chcę uciec, a Staszek był umierający" - opowiada Hanna Bareja.

Paszport dostała po długich pertraktacjach. Zbyt późno. Gdy 14 czerwca 1987 roku dotarła do szpitala w Essen, reżyser już nie żył. Miał zaledwie 57 lat.

Tylko nieliczni dziennikarze odnotowali wtedy jego śmierć. Nie ma w naszej kinematografii reżysera tak niedocenionego, skrzywdzonego przez krytykę, ale również przez kolegów filmowców, jak twórca "Misia". Miał rację Maciej Pawlicki pisząc: "Barei zrobiliśmy wielką krzywdę. My - sfora filmowych pismaków. (...) Bareja był tylko jeden. Jedyny w swoim zdumiewającym uporze zapisywania absurdów codzienności. Sam pośród mądrych min".

Dzisiejszy kult jego filmów to pośmiertny tryumf artysty lekceważonego za życia.