Był październik 1859 roku. Anglik, Thomas Austin, właściciel Barwon Park, ogromnej posiadłości (o powierzchni 29 tys. akrów - 12 tys. hektarów) w pobliżu Winchelsea w australijskim stanie Wiktoria, po długiej i nużącej podróży z rodzinnego Baltonsborough w angielskim hrabstwie Somerset, rozpakowywał bagaże. Wśród nich były klatki z 24 królikami europejskimi, zwanymi też dzikimi (Oryctolagus cuniculus).
Ojciec jedenaściorga dzieci, hodowca owiec i koni, wpływowy farmer z rozległymi koneksjami towarzyskimi - jednym z gości w jego gospodarstwie był książę Edynburg Alfred, drugi syn, a czwarte dziecko królowej Victorii - cieszył się, że wkrótce za sprawą królików urozmaici sobie i przyjaciołom polowania. Jakby na rozległych terenach australijskiego buszu brakowało rodzimej zwierzyny.
Coś jednak poszło nie tak. Przede wszystkim króliki pokazały, że przynależność do rodziny zającowatych z automatu oznacza zwinność. Nie każdego bowiem udało się nafaszerować śrutem. Te, które przeżyły rozrywkowy charakter myśliwskiej kompanii, pokazały też, że w powiedzeniu "rozmnażać się jak króliki", nie ma ani słowa fałszu. To był początek katastrofy.
Najbardziej zadziwiające jest to, że ten mały ssak znajduje się na Czerwonej Liście prowadzonej przez Międzynarodową Unię Ochrony Przyrody (IUCN). Ma na niej status EN, czyli gatunku zagrożonego (z ang. endangered).
W Europie początkowo występował na Półwyspie Iberyjskim i na południu Francji. Za sprawą introdukcji z okresu Cesarstwa Rzymskiego rozprzestrzenił się w całej Europie, a obecnie występuje w większości zachodniej, środkowej i wschodniej części Starego Kontynentu oraz na wyspach śródziemnomorskich.
Już w XX wieku wypuszczono go na stepach Ukrainy i Rosji (północny Kaukaz), a przed II wojną światową (w 1936 r.) trafił do Ameryki Południowej i spotkać go można w Chile, Argentynie i na Falklandach.
Co więc sprawiło, że przyrodnicy ocenili ryzyko jego wymarcia w stanie dzikim w niedalekiej przyszłości jako bardzo wysokie? Pomijając naturalnych wrogów (tchórz, łasica, kuna, pies, lis, kot, jastrząb i puszczyk) nie służą mu zmiany klimatu i choroby. A przede wszystkim człowiek, bo za jego sprawą w zastraszającym tempie znikają ulubione tereny, na których żyje. Ale nie w Australii.
150 lat po tym, jak Thomas Austin wypuścił 24 sztuki koło swojego domu (przeprowadzone przed rokiem badania genomiczne potwierdziły, że populacja zdziczałych królików w Australii pochodzi w całości od królików wprowadzonych przez Anglika), "Proceedings of the National Academy of Sciences" podał najnowsze dane: w 2022 r. krainę kangurów pustoszy 200 milionów pokrytych brunatno-szarym futerkiem ssaków. Króliki nie tylko pożerają roślinność, ale degradują siedliska i zagrażają przetrwaniu wielu rodzimych gatunków.
Puszyste, z wyglądu miłe zwierzątka, są niezwykle żarłoczny. Zjadają wszystko na swej drodze zioła, cebulki, nasiona, krzewy - jego apetyt rozciąga się na wszystkie rodzaje roślin. Przyczyniają się do pustynnienia buszu, ale nie tylko. Według Ministerstwa Rolnictwa i Żywności Australii Zachodniej, szkody w rolnictwie i ogrodnictwie powodowane przez te stworzenia wynoszą około 200 milionów dolarów australijskich rocznie.
200 mln królików, to i tak znacznie mniej, niż wynikało z danych z początku ubiegłego wieku, kiedy ich populację szacowano na blisko miliard (niektóre źródła podają nawet dziesięciokrotnie wyższą liczbę). Pierwszym, najbardziej naturalnym pomysłem na ograniczenie liczby kicających dewastatorów, był odstrzał. Wyniki były równie mizerne, jak te osiągnięte przez winowajcę pojawienia się zwierzęcia w Australii, zbyt dużo szaraków wymykało się obławie. I trwało to zbyt długo, by rodzima przyroda mogła tyle czasu wytrwać.
Wtedy do akcji wkroczyli farmerzy. Postanowili na własną rękę powstrzymać inwazję. W 1901 r. wzniesiono gigantyczny płot, który rozciągał się na długości 1800 km, a w 1907 osiągnął imponującą długość 3200 km. Oryctolagus cuniculus wpadł w tarapaty, nie zawsze udawało mu się podkopać lub przeskoczyć przez przeszkodę, ale królicza grupa wciąż była mocna. W połowie ubiegłego wieku oszacowano ją na 600 mln sztuk.
Planem B było poszczucie królika naturalnym wrogiem - lisem. Zwyczajowo, coś poszło nie tak. Lisy, zamiast uganiać się za zwinnymi szarakami, zaczęły polować na endemiczne torbacze, które już i tak stały na progu zagłady. "Lekarstwo" ponownie okazało się być gorsze od choroby.
Farmerzy nie mieli już pomysłów, więc o pomoc zwrócono się do naukowców. Ci zaś stwierdzili, że czas sięgnąć po broń biologiczną. Wskazali na wirusa Leporipoxvirus, który prowadził u królików do myksomatozy.
Myskomatoza w ostrej postaci wywoływała początkowo wysoką temperaturę, obrzęk głowy i powiek królika. Później duszność i opuchliznę w okolicach uszu, nosa i narządów płciowych. W końcu na ciele zwierzaka pojawiały się pokryte strupami guzy. Najpóźniej po kilku tygodniach wirus porażał układ nerwowy, a królik zdychał. Śmiertelność była niemal stuprocentowa. Dzięki tej broni populację zmniejszono do 100 mln osobników.
Problemem było to, że wirus, choć całkowicie niegroźny dla człowieka, atakował również króliki hodowlane. Szybko też okazało się, że szaraki uodporniły się na Leporipoxvirus. Liczebność zajęczaka ponownie zaczęła rosnąć.
Nową metodą ataku na futrzaka zastosowano parę lat później. Wykorzystano pchłę hiszpańską, która miała rozprzestrzeniać choroby wśród królików. Ponownie plan się nie powiódł. Co gorsza, pasożyt zainfekował inne gatunki.
Jedną z ostatnich broni, jakiej użyto do walki z najeźdźcą był wirus choroby krwotocznej królików RHDV (chorobę wywoływał kaliciwirus). Sprowadzono go w 1995 r. z... Chin. Skuteczność nie była już tak spektakularna, jak przy myksomatozie. Naukowcy natychmiast podnieśli alarm, że wirus może zmutować. Co gorsza, wysoce zaraźliwy patogen może szybko rozprzestrzeniać się na inne kraje za pośrednictwem komarów. Wystarczyło poczekać dwa lata, a dotarł on do Nowej Zelandii, która również walczyła z króliczą plagą.
Nienauczeni niczego doświadczeniem Australijczyków sąsiedzi sięgnęli po gronostaje europejskie (Mustela erminea). Naturalny wróg królika ze starego kontynentu faktycznie przetrzebił jego stada. Kiedy jednak było ich już znacznie mniej, a gronostaj chciał jeść, to na celownik wziął ptaka kiwi. Nowozelandzki endemit z zagrożonego stał się skrajnie zagrożony.
- Zarówno Australia, jak i Nowa Zelandia stanowią klasyczne przykłady tego, czego nie należy robić w zakresie wprowadzania i zarządzania gatunkami inwazyjnymi - przyznał Elaine Murphy, ekspert z nowozelandzkiego Departamentu Ochrony Przyrody.
Według raportu australijskiej agencji naukowej CSIRO była to "najszybsza znana inwazja ssaków na świecie".
Wszystko wskazuje na to, że króliki europejskie, choć w innych regionach zagrożone, w Australii jeszcze długo będą spędzały sen z powiek farmerom i przyrodnikom.
Przypadek walki z królikiem w Australii powinni pilnie przestudiować także eksperci europejscy, którzy próbują rozwiązać problemy ze zwierzętami bezmyślnie zawleczonymi na Stary Kontynent. Niektóre z nich stanowią coraz poważniejszy problem także w Polsce. Najlepszym przykładem jest inwazja szopa pracza (Procyon lotor). Ostrzegają przed nimi przyrodnicy, leśnicy, a nawet działkowcy. Drapieżnik bezlitośnie trzebi ptactwo wodne, przyczynia się do tego, że niektóre z gatunków stają na skraju swojego istnienia.
Szopy stanowią jednak zagrożenie również dla człowieka. Są nosicielami niebezpiecznych chorób - wścieklizny, bąblowicy. A także glisty Baylisascaris procyonis - nicienie te stwierdza się u ponad 60 proc. szopów w USA i u nawet 70 proc. szopów w Niemczech.
Po drodze larwy rosną - do 2 mm, a dorosłe nicienie osiągają nawet 20 cm długości! - powodując uszkodzenie tkanek. Dodatkowo organizm zatruwają ich wydzieliny. U zarażonego pojawiają się ostre reakcje zapalne.
- Szopy są już u nas nie do zatrzymania - przekonuje dr hab. Marcin Popiołek z Zakładu Parazytologii Uniwersytetu Wrocławskiego, który bada przypadki występowania szopiej glisty w Polsce.
Naukowiec dodaje, że inwazję można już tylko próbować ograniczać.
Problemem jest jednak to, że zainteresowanie odstrzałem szopów jest niewielkie (tymczasem w Niemczech każdego roku zabija się ich kilkadziesiąt tysięcy, a populacja wcale nie maleje). - To nieatrakcyjny element dla myśliwych. Inną sprawą jest funkcjonujące u ludzi, absurdalne z naukowego punktu widzenia podejście, że to śliczny, piękny, puszysty zwierzak - mówi. Zupełnie jak w przypadku słodkich, o miękkim futerku królików.
Innym zwierzakiem, wzbudzającym zachwyt nieświadomych obserwatorów, jest wiewiórka szara (Sciurus carolinensis). Ten występujący naturalnie w Ameryce Północnej ssak, podobnie jak królik europejski w Australii, został sprowadzony na Stary Kontynent za sprawą Anglika.
W 1889 roku Francis Charles Hastings Russell, dziewiąty książę Bedford, postanowił wypuścić w swoim wielkim parku w Woburn Abbey 350 wiewiórek szarych, które przywiózł z podróży po Stanach Zjednoczonych. Spodobały mu się te sympatyczne gryzonie, o miłych mordkach. Książe uznał, że na Wyspach, gdzie mieszkała jedynie wiewiórka ruda (Sciurus vulgaris), przyda się urozmaicenie kolorystyczne.
Dziś szare wypiera rude. Jest ich w Wielkiej Brytanii i Irlandii co najmniej kilka milionów, a na dodatek przedostały się już na kontynent, tuż po II wojnie światowej trafiły bowiem do Piemontu. W ogródku uwolnił je włoski dyplomata. Nie spodziewał się, że parka szybko się rozmnoży i poszerzy swoje terytorium, które dziś obejmuje ponad 500 kilometrów kwadratowych.
Naukowcy sądzą, że kolonizacja reszty Europy to kwestia najbliższych kilkudziesięciu lat.
Szary gryzoń trafi więc zapewne wkrótce także do Polski. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości dr Wojciech Solarz z Instytutu Ochrony Przyrody PAN w Krakowie, który inwazyjnymi gatunkami obcymi zajmuje się od 24 lat. - To tylko kwestia czasu - mówi.
Łowca obcych w ostatnich tygodniach weryfikował sygnały z Zamościa, gdzie miano obserwować wiewiórkę szarą. Tym razem jeszcze okazało się, że to fałszywy alarm.
Dlaczego wiewiórka szara jest tak groźna w Europie? W Ameryce Północnej gryzoń ma wielu wrogów naturalnych, musi też współżyć z osiemdziesięcioma innymi gatunkami wiewiórek. W Europie szybko zdominowała niemal dwa razy mniejszą rudą krewniaczkę. A że jest agresywna i bardzo brutalna, to w walce o pokarm nie zawaha się zabić, by przejąć dziuplę rywalki. Szare agresorki niszczą też drzewa ogryzając zimą ich korę i zjadając głębiej położone tkanki, co je osłabia i ułatwia ich zasiedlanie przez grzyby i owady.
Szare przywlokły też do Europy wirusa SQPV (Squirrel poxvirus). Same są na niego odporne, ale rude zabija. A przy okazji - wirus potencjalnie może przenosić się także na ludzi.
Dr Solarz nie ma wątpliwości, że walki z gatunkami obcymi już nie wygramy. - Przy obecnej skali obrotu towarów, przepływu ludzi, to my tego nie powstrzymamy całkowicie.
- Nie da się ich pozbyć. Nie ma się co czarować. Możemy zapobiegać, odciąć dopływ nowych gatunków i osobników tych gatunków, które już u nas są - dodaje.
Dlatego jego zdaniem trzeba mądrze wydatkować pieniądze i humanitarnie ograniczać ich występowanie, zwłaszcza w takich miejscach, w których przyniosą jakiś efekt - w parkach narodowych i na obszarach Natury 2000.
Podkreśla również, że nie da się problemu rozwiązać raz a dobrze. - To praca ciągła. Ale długoterminowa kontrola liczebności ma sens.